Słabe echa dawnych legend starały się zwrócić jego uwagę.
Jeśli od pięciu odjąć jednego, zostaje czterech.
I jeden odrzucony.
Lu-tze bardzo starannie odwiesił chochlę na miejsce.
— Jeden z Pięciu — powiedział. — Piąty z Czterech.
— No i trafiłeś. Od razu zauważyłem, że jesteś wykształcony.
— Jesteś… Jesteś tym, który odszedł, zanim stali się sławni?
— Tak.
— Ale… to przecież mleczarnia, a ty zmywasz butelki!
— I co? Musiałem się czymś zająć.
— Ale… byłeś Piątym Jeźdźcem Apokalipsy! — zawołał Lu-tze.
— I założę się, że nie pamiętasz nawet mojego imienia.
Lu-tze się zawahał.
— Nie. Chyba nigdy go nie słyszałem.
Piąty Jeździec się odwrócił. Oczy miał czarne. Całkowicie czarne. Błyszczące i czarne, bez śladu białka.
— Moje imię brzmi…
— Tak?
— Brzmi: Ronnie.
Bezczasowość narastała jak lód. Fale zamierały na morzu. Ptaki tkwiły przypięte do powietrza. Świat był nieruchomy.
Ale nie bezgłośny. Wszędzie rozlegał się odgłos jakby palca przesuwanego po brzegu bardzo wielkiego kieliszka.
— Chodźmy — powiedziała Susan.
— Nie słyszysz tego? — Lobsang się zatrzymał.
— Ale to się nam nie przyda…
Pchnęła Lobsanga w cień. Szara sylwetka Audytora pojawiła się w powietrzu na środku ulicy i zaczęła się obracać. Powietrze wokół niej wypełniło się pyłem, pył stał się wirującym walcem, a walec czymś wyglądającym jak człowiek, trochę niepewnie stojący na nogach.
Przez chwilę chwiał się w przód i w tył. Uniósł ręce i przyjrzał im się ze wszystkich stron. A później odmaszerował stanowczym krokiem. Kawałek dalej dołączył do niego drugi, który wyszedł z bocznego zaułka.
— To do nich niepodobne — stwierdziła Susan, kiedy obaj zniknęli za rogiem. — Coś knują. Chodźmy za nimi.
— A Lu-tze?
— Co z nim? Mówiłeś, że ile ma lat?
— Twierdzi, że osiemset.
— Czyli trudno go zabić. U Ronniego jest raczej bezpieczny, jeśli tylko zachowa czujność i nie będzie się kłócił. Chodź.
I ruszyła przed siebie.
Do Audytorów dołączali następni, wymijający nieruchome wozy i zamarłych ludzi. Sunęli ulicami w stronę — jak się okazało — placu Sator, jednego z większych obszarów otwartej przestrzeni w mieście. Dzień był targowy. Milczący, znieruchomiali ludzie tłoczyli się wśród straganów. A między nimi przesuwały się szare postacie.
— Są ich tam setki — zauważyła Susan. — Wszystkie w ludzkich postaciach. I wygląda, jakby mieli tu spotkanie.
Pan Biały zaczynał tracić cierpliwość. Aż do tej chwili nie zdawał sobie nawet sprawy, że w ogóle ją posiada, ponieważ jeśli w ogóle, to był czystą cierpliwością. Teraz jednak czuł, jak jego cierpliwość się ulatnia. Było to dziwne wrażenie gorąca w głowie. Ale jak myśl może być gorąca?
Masa wcielonych Audytorów przyglądała mu się z zaciekawieniem.
— Ja jestem panem Białym — poinformował pechowego Audytora, którego doprowadzono. Zadrżał ze zdumienia, że użył tego zaimka w liczbie pojedynczej i przeżył. — Nie możesz też być panem Białym. To spowoduje zamieszanie.
— Ale kończą się nam kolory — wtrąciła panna Fioletowa.
— Niemożliwe — oświadczył pan Biały. — Istnieje nieskończenie wiele kolorów.
— Ale nie ma tak wielu nazw — zauważyła panna Grafitowa.
— Niemożliwe. Każdy kolor musi mieć swoją nazwę.
— Udało się znaleźć tylko sto trzy określenia zielonego, zanim kolor staje się niebieskim albo żółtym — poinformowała panna Karmazynowa.
— Ten problem musi zostać rozwiązany. Proszę dołączyć go do listy, panno Brązowa. Musimy nazwać każdy możliwy odcień.
Jedna z żeńskich Audytorek zdziwiła się wyraźnie.
— Nie mogę wszystkiego pamiętać. I nie rozumiem, czemu pan mi wydaje polecenia.
— Jeśli nie liczyć renegatki, jestem pierwszy pod względem starszeństwa inkarnacji.
— Tylko o kilka sekund — przypomniała panna Brązowa.
— To nieistotne. Starszeństwo to starszeństwo. Taki jest fakt.
To był fakt. A Audytorzy mieli szacunek dla faktów. Faktem było też — o czym pan Biały wiedział — że w tej chwili ponad siedmiuset Audytorów wędrowało dość chwiejnie po całym mieście.
Pan Biały musiał skończyć z tym niekontrolowanym przyrostem wcieleń, jako że coraz więcej jego kolegów wpadało w kłopoty. Renegatka wykazała, że ludzka forma zmusza mózg do myślenia w pewien kłopotliwy sposób. Niezbędna jest najwyższa ostrożność. Taki jest fakt. Jedynie ci, którzy dowiedli, że zdołają przetrwać ten proces, powinni uzyskać zgodę na inkarnację i dokończenie dzieła. Taki jest fakt.
Audytorzy mieli szacunek dla faktów. Przynajmniej do tej chwili.
Panna Brązowa cofnęła się o krok.
— Mimo wszystko — rzekła — przebywanie tutaj jest niebezpieczne. Moim zdaniem powinniśmy deinkarnować.
Pan Biały odkrył, że ciało reaguje samodzielnie. Wypuściło z płuc powietrze.
— I pozostawić rzeczy niepoznanymi? — zapytał. — Rzeczy niepoznane są niebezpieczne. Wiele się uczymy.
— To, czego się uczymy, nie ma sensu.
— Im więcej się dowiemy, tym więcej sensu zyska. Nie istnieje nic, czego nie potrafilibyśmy zrozumieć.
— Nie rozumiem, dlaczego w tej chwili odczuwam silne pragnienie, by doprowadzić moją rękę do gwałtownego kontaktu z pańską twarzą — oznajmiła panna Brązowa.
— O to mi właśnie chodziło — wyjaśnił pan Biały. — Nie rozumie pani tego, a zatem jest to niebezpieczne. Proszę wykonać ten akt, a dowiemy się więcej.
Uderzyła go.
Uniósł dłoń do policzka.
— Narodziny spontanicznych myśli o uniknięciu powtórzenia zdarzenia — powiedział. — Także wzrost temperatury. Co warte uwagi, ciało istotnie wydaje się prowadzić samoczynny proces myślowy.
— Z mojej strony — oznajmiła panna Brązowa — spontaniczne myśli dotyczą satysfakcji połączonej z lękiem.
— Nauczyliśmy się więcej o ludziach — stwierdził pan Biały.
— W jakim celu? — zapytała panna Brązowa, której uczucie lęku narastało na widok wykrzywionej twarzy pana Białego. — Z naszego punktu widzenia przestali na cokolwiek wpływać. Czas się skończył. Są skamielinami. Skóra pod jednym z pańskich oczu drga.
— Jest pani winna niewłaściwej myśli — odparł pan Biały. — Oni istnieją. A zatem musimy zbadać ich pod każdym względem. Chcę przeprowadzić kolejny eksperyment. Moje oko funkcjonuje doskonale.
Wziął ze straganu topór. Panna Brązowa cofnęła się jeszcze o krok.
— Spontaniczne myśli o lęku narastają znacząco — powiedziała.
— A przecież to tylko bryła metalu na kawałku drewna — stwierdził pan Biały, ważąc topór w ręku. — My, którzy widzieliśmy serca gwiazd… którzy widzieliśmy płonące światy… którzy widzieliśmy dręczoną przestrzeń… Cóż jest w tym toporze, co mogłoby budzić w nas niepokój?
Machnął. To było niezgrabne cięcie, a szyja człowieka jest o wiele mocniejsza, niż się ludziom wydaje, ale kark panny Brązowej eksplodował kolorowymi płatkami. Runęła na ziemię.
Pan Biały zmierzył wzrokiem otaczających go Audytorów. Cofnęli się wszyscy.
— Czy jest jeszcze ktoś, kto chciałby przeprowadzić eksperyment? — zapytał.
Odpowiedział mu chór nerwowych zaprzeczeń.
— Dobrze — pochwalił pan Biały. — Bardzo wiele się uczymy.