Выбрать главу

O kilka stóp od nich tkwiła ogromna, popękana tarcza zegara na wieży Niewidocznego Uniwersytetu.

Dzieci szturchały się nawzajem podniecone. Fakt, że pod ich nogami znajdowało się w tej chwili trzysta stóp świeżego powietrza, najwyraźniej nie wzbudzał w nich niepokoju. Co dziwne, nie były też chyba zaskoczone. Po prostu oglądały ciekawy obiekt. Zachowywały się jak koneserzy, którzy widzieli już dużo takich ciekawostek. Bo widziało się je, kiedy się było w klasie panny Susan.

— Teraz ty, Melanio… — zaczęła panna Susan, a na jej biurku wylądował gołąb. — Duża wskazówka jest na dwunastce, gigantyczna wskazówka prawie na dziesiątce, czyli jest godzina…

Vincent natychmiast wyciągnął rękę.

— Ooo, panno Susan, ooo, ooo…

— Prawie dwunasta — wykrztusiła w końcu Melania.

— Dobrze. Ale tutaj…

Otoczenie się rozmyło. A po chwili ławki, wciąż w idealnej formacji, stanęły twardo na bruku placu w innym mieście. Tak samo jak większa część klasy. Były tu szafki, wystawa przyrody i tablica. Ale ściany nadał się nie pojawiły.

Nikt na placu nie zwracał uwagi na przybyszów, lecz — co dziwne — nikt też nie próbował przejść przez miejsce, jakie zajmowali. Powietrze było tu cieplejsze, pachniało morzem i bagnami.

— Kto wie, gdzie jesteśmy?

— Ooo, panno Susan, ooo, ooo… — Vincent mógłby wyciągnąć rękę wyżej tylko wtedy, gdyby jego stopy oderwały się od podłoża.

— Może ty, Penelopo?

— Oj, panno Susan… — jęknął załamany Vincent.

Penelopa, która była śliczna, potulna i trochę tępa, rozejrzała się po zatłoczonym placu i z wyrazem twarzy bliskim paniki popatrzyła na bielone budynki z licznymi markizami.

— Byliśmy tu w zeszłym tygodniu na geografii — podpowiedziała panna Susan. — Miasto otoczone bagnami. Nad rzeką Vieux. Sławne ze swojej kuchni. Popularne owoce morza…

Zmarszczka przecięła gładkie czoło Penelopy. Gołąb z biurka panny Susan sfrunął i dołączył do stadka gołębi poszukujących odpadków między kamieniami bruku; gruchał cicho w pidgin-gołębim.

Świadoma, że wiele może się zdarzyć, kiedy ludzie czekają, aż Penelopa zakończy proces myślowy, panna Susan skinęła na warsztat zegarmistrza po drugiej stronie placu.

— Kto mi powie, która godzina jest tutaj, w Genoi?

— Ooo, panno Susan, ooo…

Gordon ostrożnie przyznał, że może być trzecia, ku słyszalnemu rozczarowaniu ponownie wyprostowanego Vincenta.

— Zgadza się — pochwaliła panna Susan. — A czy ktoś umie wyjaśnić, dlaczego w Genoi jest trzecia, podczas gdy w Ankh-Morpork dopiero dwunasta?

Tym razem nie było wyjścia. Gdyby ręka Vincenta wystrzeliła do góry choć trochę szybciej, przypaliłaby się od oporu powietrza.

— Tak, Vincencie?

— Ooo panno Susan prędkość światła ono leci sześćset mil na godzinę a słońce wyłania się znad Krawędzi niedaleko Genoi więc dwunasta w południe potrzebuje trzech godzin żeby do nas dotrzeć panno Susan!

Panna Susan westchnęła.

— Bardzo dobrze, Vincencie — powiedziała, wstając.

Dzieci śledziły każdy jej gest, kiedy podchodziła do Komórki z Materiałami Piśmiennymi. Okazało się, że komórka dotarła tu wraz z nimi. Co więcej, gdyby ktokolwiek zwracał uwagę na takie rzeczy, mógłby dostrzec w powietrzu delikatne linie wyznaczające kształty ścian, okien i drzwi. Gdyby w dodatku był inteligentnym obserwatorem, powiedziałby: A zatem ta klasa w pewnym sensie nadal jest w Ankh-Morpork, ale również w Genoi, prawda? Czy to jakaś sztuczka? Czy to prawda? Czy może wyobraźnia? A może, dla tej szczególnej nauczycielki, to całkiem niewielka różnica?

Wnętrze komórki także było obecne. W tej mrocznej, pachnącej papierem głębi panna Susan trzymała… gwiazdki.

Leżały tam złote gwiazdki i srebrne gwiazdki. Jedna złota warta była trzy srebrne.

Dyrektorka ich również nie aprobowała. Twierdziła, że zachęcają do Rywalizacji. Panna Susan odparła, że o to właśnie chodzi, a dyrektorka popędziła gdzieś, zanim trafiło ją Spojrzenie.

Srebrne gwiazdki nie były wręczane często, a złote zdarzały się rzadziej niż raz na dwa tygodnie i walczono o nie odpowiednio. W tej chwili panna Susan wybrała srebrną gwiazdkę. Już niedługo prymus Vincent będzie miał całą własną galaktykę. Trzeba przyznać, że nie przejmował się, jaką gwiazdkę dostaje. Lubił ilość. Panna Susan prywatnie uznała go za Chłopca, który z Największym Prawdopodobieństwem Zostanie Pewnego Dnia Zamordowany przez Własną Żonę.

Wróciła do biurka i położyła kuszącą gwiazdkę przed sobą.

— I jeszcze jedno, ekstraspecjalne pytanie — oznajmiła z lekkim tonem złośliwości w głosie. — Czy to znaczy, że tam jest „wtedy”, kiedy tutaj jest „teraz”?

Ręka zwolniła w połowie drogi.

— Ooo… — zaczął Vincent i znieruchomiał. — Ale to przecież nie ma sensu, panno Susan…

— Pytania nie muszą mieć sensu, Vincencie — odparła panna Susan. — Ale odpowiedzi tak.

Od strony Penelopy rozległo się jakby westchnienie. Ku zaskoczeniu panny Susan, wyraz jej twarzy — która pewnego dnia z pewnością zmusi ojca do wynajęcia ochroniarzy — porzucał normalne szczęśliwe rozmarzenie i formował się do odpowiedzi. Alabastrowa ręka sunęła w górę.

Klasa patrzyła wyczekująco.

— Tak, Penelopo?

— Jest…

— Tak?

— Jest zawsze teraz, wszędzie, panno Susan…

— Właśnie tak. Brawo! Dobrze, Vincencie, masz tu srebrną gwiazdkę. A dla ciebie, Penelopo…

Panna Susan wróciła do komórki. Skłonienie Penelopy do wynurzenia się ze swej chmury na czas dostatecznie długi, by udzielić odpowiedzi na pytanie, samo w sobie godne było gwiazdki. Ale tak głębokie filozoficzne stwierdzenie zasługiwało na złotą.

— Otwórzcie teraz zeszyty i zapiszcie to, co przed chwilą powiedziała nam Penelopa — poleciła panna Susan z satysfakcją, wracając na miejsce.

I wtedy zobaczyła, że kałamarz na jej biurku zaczyna się unosić, całkiem jak ręka Penelopy. Było to ceramiczne naczynie, które gładko wsuwało się w okrągły otwór w blacie. Teraz wysunęło się i zobaczyła, że spoczywa na uśmiechniętej czaszce Śmierci Szczurów.

Mrugnął do panny Susan jarzącym się błękitem oczodołem.

Szybkimi ruchami, nie patrząc nawet, panna Susan jedną ręką odsunęła kałamarz, a drugą sięgnęła po gruby tom baśni. Uderzyła nim w otwór tak mocno, że czarnoniebieski atrament chlapnął na bruk.

Potem uniosła blat biurka i zajrzała do środka.

Oczywiście, niczego tam nie było. Przynajmniej niczego makabrycznego…

…chyba żeby liczyć kawałek czekolady, do połowy zgryziony szczurzymi zębami, i liścik napisany ciężkim gotykiem:

Spotkamy się

podpisany dobrze znanym symbolem alfy i omegi oraz słowem

Dziadek

Susan chwyciła kartkę i zmięła ją w kulkę. Zauważyła, że trzęsie się ze złości. Jak on śmiał? I jeszcze wysłał tu szczura!

Rzuciła kulkę do kosza. Nigdy nie chybiała. Czasami kosz się przesuwał, by nie chybiła.

— A teraz wybierzemy się sprawdzić, która godzina jest w Klatchu — powiedziała do czekających dzieci.

Na biurku książka otworzyła się na pewnej szczególnej stronie. Później nadejdzie czas czytania bajek… Panna Susan zastanowi się — za późno — dlaczego ta książka znalazła się na jej biurku, jeśli wcześniej nawet jej nie widziała.

A plama czarnoniebieskiego atramentu miała pozostać na bruku placu w Genoi, dopóki nie zmyje jej wieczorna ulewa.