— Poproszę. — Lu-tze uniósł filiżankę.
Lu-tze miał osiemset lat i dlatego teraz odpoczywał. Bohater by się poderwał, pognał do milczącego miasta i…
No właśnie. I wtedy bohater musiałby się zastanowić, co robić dalej. Osiemset lat nauczyło Lu-tze, że wszystko, co zaszło, pozostaje zaszłe. Może pozostawać zaszłe w innym zestawie wymiarów, jeśli ktoś ma ochotę na techniczne szczegóły, ale nie można tego zajścia cofnąć. Zegar uderzył i czas się zatrzymał. Później może pojawić się rozwiązanie. A tymczasem filiżanka herbaty i rozmowa z tym nieoczekiwanym ratownikiem może ten czas przyspieszyć. W końcu Ronnie nie był zwyczajnym mleczarzem…
Lu-tze od dawna uważał, że nic nie dzieje się bez powodu, z możliwym wyjątkiem piłki nożnej.
— Masz tu świetny towar, Ronnie — pochwalił, upijając łyk. — Tym masłem, jakie ostatnio dostajemy, człowiek nawet osi by nie posmarował.
— To przez hodowlę — wyjaśnił Ronnie. — Ja dostaję to z górskich stad żyjących sześćset lat temu.
— Zdrowie… — Lu-tze uniósł filiżankę. — Ale to zabawne. Rozumiesz, gdyby komuś powiedzieć, że oryginalnie było Pięciu Jeźdźców Apokalipsy, a potem jeden odszedł i został mleczarzem, no wiesz, byliby zaskoczeni. Pytaliby, dlaczego właściwie…
Oczy Ronniemu błysnęły srebrzyście.
— Nieporozumienia artystyczne — burknął niechętnie. — Cała ta sprawa z ego… Niektórzy mogliby powiedzieć… Nie, nie chcę o tym mówić. Oczywiście, życzę im szczęścia.
— Oczywiście — zgodził się Lu-tze z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
— I z wielkim zainteresowaniem śledzę ich kariery.
— Na pewno.
— Wiesz, usunęli mnie nawet z oficjalnej historii — poskarżył się Ronnie. Uniósł rękę i w dłoni pojawiła się książka. Wyglądała na całkiem nową. — To było wcześniej — oświadczył z przekąsem. — Księga Oma, Proroctwa Tobruna. Spotkałeś go kiedyś? Wysoki gość, broda, miał skłonność do chichotania bez powodu?
— To jeszcze przed moim czasem, Ronnie.
Ronnie wręczył mu książkę.
— Pierwsze wydanie. Sprawdź rozdział 2, wers 7.
Lu-tze przeczytał:
— „I Anioł w biel odzian otworzył Żelazną Księgę i piąty jeździec wyruszył w rydwanie płomiennego lodu, i słychać było łamanie praw i pękanie więzów, a tłumy zakrzyknęły: O Boże, teraz naprawdę mamy kłopot!”.
— To o mnie — oświadczył z dumą Ronnie.
Wzrok Lu-tze przesunął się do wersu ósmego: „I zobaczyłem jakby króliki o wielu barwach, ale w zasadzie w kraciasty deseń, tak jakby wirujące dookoła, i rozległ się głos jakby wielkiego lepkiego kapania”.
— Wers został z następnego wydania usunięty — wyjaśnił Ronnie. — Stary Tobrun był bardzo otwarty na wszelkiego rodzaju wizje. Ojcowie omnianizmu mogli wziąć i wymieszać, co tylko zechcieli. Oczywiście w tamtych czasach wszystko było nowe. Śmierć już wtedy był Śmiercią, to jasne, ale reszta tak naprawdę występowała jako Miejscowy Nieurodzaj, Bójka i Pryszcze.
— A ty…? — spróbował Lu-tze.
— Przestałem interesować publiczność. Tak mi przynajmniej tłumaczyli. W tamtych czasach graliśmy dla małych grup. Drobna plaga szarańczy, wysychająca studnia jakiegoś plemienia, wybuchający wulkan… Braliśmy każdy występ. Nie było miejsca dla pięciu. — Pociągnął nosem. — Tak mi tłumaczyli.
Lu-tze odstawił filiżankę.
— No cóż, Ronnie, miło się z tobą rozmawia, ale czas… czas nie ucieka, rozumiesz.
— Tak. Słyszałem o tym. Ulice pełne są Prawa. — Oczy Ronniego znowu błysnęły.
— Prawa?
— Dhlang, Audytorów. Udało im się znowu zbudować szklany zegar.
— Wiesz o tym?
— Słuchaj, może i nie jestem jednym z Czterech Straszliwych, ale mam oczy i uszy otwarte.
— Przecież to koniec świata!
— Nie, wcale nie — zapewnił spokojnie Ronnie. — Wszystko ciągle istnieje.
— Ale nic się nie zmienia!
— No cóż, to już nie mój kłopot, prawda? Ja tylko dostarczam mleko i produkty mleczne.
Lu-tze rozejrzał się po skrzącej się czystością sali, ocenił lśniące butelki i błyszczące bańki. Cóż za zajęcie dla kogoś pozaczasowego… Mleko zawsze jest świeże.
Raz jeszcze zerknął na butelki i nieproszona myśl zaświtała mu w głowie.
Jeźdźcy mieli ludzką formę, a ludzie są próżni. Wiedza, jak wykorzystywać ludzką próżność, sama w sobie jest sztuką walki, a Lu-tze ćwiczył się w niej już od bardzo dawna.
— Założę się, że odkryję, kim byłeś — powiedział. — Założę się, że potrafię odgadnąć twoje prawdziwe imię.
— Ha — mruknął Ronnie. — Nie masz szans, mnichu.
— Nie jestem mnichem, tylko sprzątaczem — poprawił go spokojnie Lu-tze. — Nazwałeś ich Prawem, Ronnie. Musi istnieć prawo, zgadza się? Oni tworzą reguły, Ronnie. A muszą być jakieś reguły, prawda?
— Dostarczam mleko i produkty mleczne — powtórzył Ronnie, ale mięsień zaczął mu drgać na policzku. — Również jajka na zamówienie. To spokojny i pewny interes. Myślę nawet, czy nie zatrudnić kogoś do sklepu.
— Po co? — zdziwił się Lu-tze. — Przecież nie będzie miał co robić.
— I poszerzyć dział serów — ciągnął Ronnie, nie patrząc na sprzątacza. — Jest rynek dla serów. I pomyślałem, że może by załatwić sobie adres s-mailowy. Ludzie mogliby przysyłać mi zamówienia. Duży rynek.
— Wszystkie reguły zwyciężyły, Ronnie. Nic już się nie porusza. Nie ma niczego nieoczekiwanego, bo nic się nie zdarza.
Ronnie siedział wpatrzony w pustkę.
— Ale widzę, że znalazłeś swoją niszę, Ronnie — mówił Lu-tze. — Utrzymujesz tę pracownię w idealnym stanie, trudno zaprzeczyć. Myślę, że chłopcy naprawdę się ucieszą, wiedząc, że ty… no wiesz, że sobie radzisz. Tylko jedna sprawa, hm… Dlaczego mnie uratowałeś?
— Co? To było takie… z dobrego serca.
— Jest pan Piątym Jeźdźcem, panie Socha. Dobre serce?
Tylko że, myślał Lu-tze, od bardzo dawna masz ludzki kształt. Chcesz, żebym to odkrył… Chcesz tego. Tysiące lat takiego życia zawinęło cię w sobie. Będziesz walczył o każdą piędź, ale pragniesz, żebym wyciągnął z ciebie twoje imię.
Oczy Ronniego zalśniły.
— Dbam o swoich, sprzątaczu.
— Jestem jednym z twoich, tak?
— Masz… pewne cechy warte zachodu.
Spoglądali na siebie nawzajem.
— Zabiorę cię w miejsce, gdzie cię znalazłem — oznajmił Ronnie Socha. — To wszystko. Nie zajmuję się już tymi innymi rzeczami.
Audytor z otwartymi ustami leżał na plecach. Od czasu do czasu wydawał z siebie słabe, urywane odgłosy, jakby ciche jęki komara.
— Proszę spróbować jeszcze raz, panie…
— Ciemne Awokado, panie Biały.
— Naprawdę istnieje taki kolor?
— Tak, panie Biały — zapewnił pan Ciemne Awokado, który nie był do końca przekonany, że istnieje.
— No więc niech pan spróbuje jeszcze raz, panie Ciemne Awokado.
Pan Ciemne Awokado z ociąganiem sięgnął ręką w stronę ust leżącej postaci. Jego palce były jeszcze oddalone o kilka cali, kiedy — jak gdyby działając całkiem samodzielnie — lewa dłoń leżącego przesunęła się błyskawicznie i ścisnęła je. Chrupnęły kości.
— Czuję ostry ból, panie Biały.
— Co znajduje się w jego ustach, panie Ciemne Awokado?
— Wydaje się, że to poddany obróbce termicznej, sfermentowany produkt zbożowy, panie Biały. Ostry ból nie ustaje.