Audytorzy zbliżali się lękliwie, co Lobsang uznał za dziwne.
— Nie możemy ich zabić? — upewnił się.
— Zależy, jak żywymi pozwolili sobie się stać.
— Ale wyglądają na przestraszonych.
— Mają ludzkie postacie — rzuciła Susan przez ramię. — Ludzkie ciała. Idealne kopie. A ludzkie ciała miały tysiące, wiele tysięcy lat, kiedy bardzo nie chciały zostać przecięte na pół. A to tak jakby przesącza się do mózgu, nie sądzisz?
Audytorzy ruszyli naprzód, okrążając ich. Oczywiście, zaatakują wszyscy równocześnie. Nikt nie chce być pierwszy…
Trójka spróbowała chwycić Lobsanga.
Lobsang lubił treningowe walki w dojo. Pewnie, wszyscy tam nosili stroje ochronne i nikt naprawdę nie próbował nikogo zabić, co pomaga. Ale radził sobie tak dobrze, ponieważ umiał kroić czas. Dzięki temu zawsze potrafił znaleźć jakąś dodatkową przewagę. A kiedy się miało taką przewagę, nie były potrzebne wybitne umiejętności.
Tutaj przewagi nie było. Nie było czasu do krojenia.
Wykorzystał połączenie sna-fu, okidoki i wszystkiego, co skuteczne, bo jeśli człowiek traktował prawdziwą walkę jak walkę w dojo, to kończył martwy. Zresztą szarzy osobnicy nie byli żadnym wyzwaniem. Próbowali tylko chwycić i przytrzymać. Staruszka potrafiłaby się przed nimi obronić.
Dwóch odleciało do tyłu. Lobsang zajął się trzecim, który usiłował złapać go za szyję. Zerwał chwyt, odwrócił się, gotów do ciosu… I się zawahał.
— No nie… — usłyszał głos Susan i klinga przemknęła mu tuż przed twarzą.
Głowa przed nim oddzieliła się od swego byłego ciała w fontannie nie krwi, ale kolorowego lekkiego pyłu. Ciało wyparowało, na krótką chwilę stało się zawieszoną w powietrzu szarą szatą, a potem zniknęło.
Lobsang usłyszał za sobą dwa głuche uderzenia, a potem Susan chwyciła go za ramię.
— Wiesz, że w takich sytuacjach nie należy się zastanawiać — powiedziała.
— Ale to była kobieta!
— Nie, nie była kobietą. Za to była ostatnia. A teraz chodźmy, zanim zjawią się pozostali.
Skinęła głową w stronę grupy Audytorów, którzy bardzo uważnie przyglądali im się z drugiego końca sali.
— To nie było trudne — stwierdził Lobsang, oddychając głęboko. — A co robią tamci?
— Uczą się. Potrafisz walczyć lepiej?
— Oczywiście!
— To dobrze, bo następnym razem będą tak dobrzy, jak ty przed chwilą. Dokąd teraz?
— No… tędy!
Następną salę zapełniały wypchane zwierzęta. Kilkaset lat temu stanowiły prawdziwy szał. Ale nie były to smętne trofea myśliwskie, niedźwiedzie czy stetryczałe tygrysy, których pazury stawały przeciwko człowiekowi, uzbrojonemu jedynie w pięć kusz, dwudziestu ładowniczych i setkę ludzi nagonki. Niektóre z tych zwierząt ustawiano w grupy. Całkiem małe grupki całkiem małych zwierząt.
Były tu żaby siedzące wokół malutkiego nakrytego stołu. Były psy ubrane w myśliwskie kurtki, ścigające lisa w kapeluszu z piórkiem. Była małpa grająca na banjo.
— Och, nie… Tam jest cała orkiestra — szepnęła Susan tonem lękliwej fascynacji. — I popatrz na te tańczące kociaki…
— Potworne.
— Ciekawe, co się stało, kiedy człowiek, który to zrobił, spotkał się z moim dziadkiem.
— A spotkał się z twoim dziadkiem?
— O tak — stwierdziła. — O tak. A mój dziadek raczej lubi koty.
Lobsang zatrzymał się u stóp schodów, na wpół ukrytych za pechowym słoniem. Czerwony sznur, sztywny teraz jak żelazny pręt, sugerował, że schody nie należą już do publicznej części muzeum. Zadbano też o dodatkową sugestię w formie tabliczki o treści: „Absolutny zakaz wstępu”.
— Powinienem być tam, na górze — powiedział.
— No to na co czekamy? — Susan przeskoczyła nad sznurem.
Wąskie schody doprowadziły ich do rozległego podestu o nagich ścianach. Tu i tam stały kolumny skrzyń.
— Poddasze — stwierdziła Susan. — Chwileczkę… Co tu robi ta tabliczka?
— „Lewą stroną” — przeczytał Lobsang. — Wiesz, kiedy muszą tutaj przesuwać jakieś ciężkie przedmioty…
— Przyjrzyj się jej, co? — przerwała mu. — Widzisz to, co spodziewasz się zobaczyć, a nie to, co jest przed tobą!
Lobsang spojrzał.
— Głupia tabliczka — uznał.
— Hm… Na pewno interesująca. W którą stronę, twoim zdaniem, powinniśmy skręcić? Nie sądzę, żeby długo wahali się z decyzją, żeby nas ścigać.
— Jesteśmy całkiem blisko. Dowolne przejście będzie dobre.
— A zatem dowolne przejście. — Susan ruszyła w stronę wąskiej szczeliny między skrzyniami.
Lobsang poszedł za nią.
— O co ci chodziło z tą decyzją? — zapytał, kiedy zanurzyli się w półmroku.
— Tabliczka na schodach mówiła o zakazie wstępu.
— Chcesz powiedzieć, że złamią ten zakaz? — Zatrzymał się.
— W końcu tak. Ale będzie ich dręczyć straszne uczucie, że nie powinni. Oni przestrzegają reguł. W pewnym sensie oni sami są regułami.
— Ale przecież nie mogą posłuchać nakazu z tej tabliczki Lewo/Prawo, cokolwiek… Ach, rozumiem…
— Czy nauka nie jest przyjemna? O, tu mamy następną.
NIE KARMIĆ SŁONIA
— Ta jest dobra — przyznała Susan. — Nie można przestrzegać tego zakazu…
— …bo nie ma tu żadnego słonia — dokończył Lobsang. — Chyba zaczynam łapać, o co chodzi.
— To pułapka na Audytorów — uznała Susan, przyglądając się skrzyni.
— Tu jest jeszcze jedna, też dobra — zauważył Lobsang.
ZIGNORUJ TEN NAPIS
To rozkaz
— Niezłe posunięcie — przyznała Susan. — Ale zastanawiam się, kto wywieszał te tabliczki.
Gdzieś z tyłu dobiegły głosy. Brzmiały cicho, ale nagle jeden wzniósł się wyraźnie.
— …nakazuje Lewą, ale wskazuje Prawą! To nie ma sensu!
— To twoja wina! Zlekceważyliśmy pierwszą tabliczkę! Biada tym, którzy zbłądzą na ścieżkę nieregularności!
— Nie wygaduj mi takich głupot, organiczny stworze! Podnoszę na ciebie głos, ty…
Rozległ się stłumiony dźwięk, odgłos krztuszenia i wrzask, który dopplerowsko przeszedł w ciszę.
— Oni się biją między sobą? — zdumiał się Lobsang.
— Miejmy nadzieję. Ruszamy — zdecydowała Susan.
Skradali się ostrożnie w labiryncie korytarzyków między skrzyniami. Minęli tabliczkę mówiącą:
NORKA
— Aha… Wchodzimy w metafizykę — stwierdziła Susan.
— Dlaczego norka? — zdziwił się Lobsang.
— No właśnie. Dlaczego?
Gdzieś między skrzyniami głos dotarł do granic swych możliwości.
— Jakiego przeklętego organicznego słonia? Gdzie jest ten słoń?
— Nie ma żadnego słonia!
— Więc co tu robi ten napis?
— To…
I znowu ciche krztuszenie i ginący wrzask. A potem… tupot biegnących stóp.
Susan i Lobsang cofnęli się w cień.
— Co to? — odezwała się nagle Susan. — W co ja wdepnęłam?
Schyliła się i podniosła miękką, lepką masę. Gdy się prostowała, zobaczyła wychodzącego zza zakrętu Audytora.
Był rozgorączkowany, oczy miał rozbiegane. Patrzył na nich niepewnie, jakby usiłował sobie przypomnieć, kim są. Ale trzymał miecz — i trzymał go poprawnie.
Jakaś postać wynurzyła się za nim. Dłoń chwyciła go za włosy i szarpnęła głowę do tyłu. Druga dłoń przesłoniła otwarte usta.