Выбрать главу

— Zasady? Jakie Zasady? Jestem Chaosem!

— Który był na początku? — upewnił się Lu-tze.

— Tak!

— Stwórca i Niszczyciel?

— Zgadza się, do demonów!

— Na pozór skomplikowane, na pozór niezawierające wzorców zachowanie, które ma jednak proste, deterministyczne wyjaśnienie i jest kluczem do nowych poziomów zrozumienia wielowymiarowego wszechświata?

— Lepiej w to uwierz… Co takiego?

— Trzeba iść z duchem czasu, mój panie! Trzeba nadążać! — zawołał podniecony Lu-tze, przeskakując z nogi na nogę. — Jesteś tym, za kogo ludzie cię uważają! I oni cię zmienili! Mam nadzieję, że dobrze sobie radzisz z liczeniem?

— Nie możecie mi mówić, kim mam być! — ryknął Chaos. — Jestem Chaosem!

— Uważasz, że nie możemy? No więc twój wielki powrót teraz już raczej nie nastąpi, kiedy Audytorzy wszystko przejęli! Reguły, mój panie! Tym właśnie są Audytorzy! Są zimnymi, martwymi regułami!

Srebrzysta błyskawica zamigotała w sunącej chmurze, która niedawno była Ronniem. A potem chmura, wózek i koń zniknęły.

— No… chyba mogło być gorzej — mruknął Lu-tze do siebie. — Niezbyt bystry chłopak, prawdę mówiąc. Chyba trochę zanadto staroświecki.

Odwrócił się i zobaczył tłum przyglądających mu się Audytorów. Były ich dziesiątki.

Westchnął i rzucił im swój zażenowany uśmieszek. Miał już dość jak na jeden dzień.

— Cóż, mam nadzieję, że słyszeliście o Pierwszej Zasadzie, co? — zapytał.

To trochę ich zaniepokoiło.

— Znamy miliony zasad, człowieku — oświadczył jeden z nich.

— Miliardy. Biliony — dodał drugi.

— No więc nie możecie mnie zaatakować — wyjaśnił Lu-tze. — Z powodu Pierwszej Zasady.

Najbliżsi Audytorzy zbili się w ciasną grupkę.

— Musi dotyczyć grawitacji.

— Nie, efektów kwantowych. To jasne.

— Logicznie biorąc, nie może być Pierwszej Zasady, ponieważ wtedy nie istniałaby koncepcja różnorodności.

— Ale jeśli nie ma Pierwszej Zasady, to jak mogą istnieć pozostałe? Jeśli nie ma Pierwszej, to czy jest Druga?

— Istnieją miliony zasad! Muszą dać się ponumerować!

Cudownie, pomyślał Lu-tze. Wystarczy zaczekać, aż głowy im się roztopią.

Ale nagle wystąpił naprzód któryś z Audytorów. Miał oczy bardziej obłąkane od pozostałych. Był też o wiele bardziej rozczochrany. A także trzymał topór.

— Nie musimy o tym dyskutować! — zawołał. — Musimy myśleć: To nonsens, nie będziemy o nim dyskutować!

— Ale jaka jest Pierwsza… — zaczął Audytor.

— Masz mnie nazywać panem Białym!

— Panie Biały, jaka jest Pierwsza Zasada?

— Nie jestem zadowolony, że zadałeś to pytanie! — wrzasnął pan Biały i machnął toporem.

Ciało drugiego Audytora rozsypało się pod ostrzem, rozpadło na drobny pył, który rozpłynął się w rzadką chmurę.

— Ktoś jeszcze ma jakieś pytania? — Pan Biały znowu wzniósł topór.

Jeden czy dwóch Audytorów, którzy nie całkiem jeszcze pojęli bieżącą sytuację, otworzyło usta, by coś powiedzieć. I zaraz je zamknęło.

Lu-tze cofnął się o kilka kroków. Był dumny ze swojej wyjątkowo dobrze wyćwiczonej umiejętności zagadania każdego, jednak zależała ona od pozostającej mniej więcej przy zdrowych zmysłach jednostki po drugiej stronie dialogu.

Pan Biały zwrócił się do niego.

— Co robisz nie na swoim miejscu, organiku?

Ale Lu-tze słyszał też inną, prowadzoną szeptem rozmowę. Dobiegała zza pobliskiego muru i brzmiała tak:

— Kogo obchodzą te nieszczęsne nazwy?

— Dokładność jest ważna, Susan. Na tej małej mapce pod wieczkiem znajdują się dokładne opisy. Popatrz.

— I myślisz, że zrobi to na kimś wrażenie?

— Proszę. Takie rzeczy należy robić właściwie.

— Och, daj mi to!

Pan Biały zbliżył się do Lu-tze, wznosząc topór.

— Zakazane jest… — zaczął, ale przerwał mu głos zza muru:

— Jedzcie… Och, na bogów… Jedzcie ten „smakowity śmietankowy karmel wypełniony cudownie intensywnym w smaku, kremowym nadzieniem malinowym i zalany tajemniczą ciemną czekoladą”… wy szare dranie!

Deszcz małych obiektów spadł na ulicę. Kilka z nich rozpadło się przy uderzeniu.

Lu-tze usłyszał jęk, a raczej ciszę wywołaną przez nieobecność jęku, do którego już się przyzwyczaił.

— No nie, kończy się na…

Ciągnąc za sobą ogon dymu, ale znów wyglądając bardziej jak mleczarz — choć taki, który właśnie dostarczył mleko do płonącego domu — Ronnie Socha wpadł wściekły do swojej mleczarni.

— Za kogo on się uważa? — mruczał. Tak mocno chwycił krawędź nieskazitelnie czystej lady, że aż wygiął się metal. — Ha… No tak, wyrzucają cię na bruk, ale kiedy chcą wrócić na scenę, wtedy jesteś znowu potrzebny…

Metal pod palcami rozżarzył się do białości, zaczął się topić.

— Mam klientów. Mam klientów. Ludzie na mnie polegają. To może nie jest prestiżowa praca, ale ludzie zawsze będą pili mleko…

Przyłożył dłoń do czoła. Roztopiony metal parował w miejscach, gdzie dotykał skóry.

Głowa bolała naprawdę potwornie.

Pamiętał czasy, kiedy był tylko on. Trudno było je sobie przypomnieć, ponieważ… nie było nic, ani koloru, ani dźwięku, ciśnienia, czasu, spinu, światła, życia…

Tylko Chaos.

Pojawiła się myśclass="underline" Czy chcę tego znowu? Perfekcyjnego porządku, który bierze się z niezmienności?

A po niej napłynęły kolejne, niby małe srebrzyste węgorze w jego umyśle. Był przecież Jeźdźcem, był nim od czasów, kiedy ludzie w miastach z błota na rozżarzonych równinach stworzyli jakąś mglistą ideę Czegoś, co istniało przed wszystkimi. A Jeździec chwyta odgłosy świata. Ludzie z błotnych miast i ludzie ze skórzanych namiotów instynktownie pojmowali, że świat wiruje niebezpiecznie pośród złożonego i obojętnego wszechświata, że życie płynie o grubość lustra od chłodu przestrzeni i otchłani nocy. Wiedzieli, że wszystko, co nazywają rzeczywistością, ta pajęczyna reguł, które doprowadziły do powstania życia, to tylko bańka piany na fali przypływu. Bali się starego Chaosu. Ale teraz…

Otworzył oczy i spojrzał na swe dymiące dłonie. I zwrócił się do świata jako całości:

— Kim teraz jestem?

Lu-tze usłyszał własny głos, przyspieszający z nicości:

— …pęd.

— Nie, znowu jesteś nakręcony — uspokoiła go stojąca przed nim młoda kobieta.

Cofnęła się i przyjrzała mu krytycznie. Lu-tze, pierwszy raz w ciągu ostatnich ośmiuset lat, miał uczucie, że przyłapano go na czymś niedozwolonym. To był ten typ spojrzenia: badawcze, przetrząsające wnętrze jego umysłu.

— Ty pewnie jesteś Lu-tze — uznała Susan. — Jestem Susan Sto Helit. Nie ma czasu na wyjaśnienia. Byłeś wyłączony przez… no, niedługo. Musimy doprowadzić Lobsanga do szklanego zegara. Możesz pomóc? Lobsang uważa, że jesteś trochę oszustem.

— Tylko trochę? Jestem zaskoczony. — Lu-tze rozejrzał się po ulicy. — Co tutaj się stało?

Ulica była pusta, jeśli nie liczyć wszechobecnych posągów. Ale strzępki srebrnych papierków i kolorowych opakowań zaśmiecały bruk, a na murze za sobą zauważył plamę czegoś, co wyglądało całkiem jak lukier czekoladowy.

— Niektórym udało się uciec — stwierdziła Susan.

Podniosła coś, co — Lu-tze mógł tylko mieć nadzieję — było wielką strzykawką do lukru.

— Walczyli głównie ze sobą nawzajem — dodała. — Czy próbowałbyś rozerwać kogoś na strzępy z powodu czekoladki z kremem kawowym?