— Co on zrobił? Co zrobił?
Biegniemy! Nic mu nie będzie!
Susan poderwała się na nogi.
— To dobrze!
Tak, ucięli mu głowę…
Trwoga, gniew, zazdrość… Emocje czynią cię żywym, co trwa krótką chwilę, nim umrzesz. Szare kształty uciekały przed mieczami.
Ale były ich miliardy. I miały własne sposoby walki. Bierne, subtelne sposoby.
— To głupie! — wykrzyknął Zaraza. — Nawet przeziębienia nie mogą złapać!
— Żadnej duszy do potępienia ani dupy do skopania! — mruknął Wojna, tnąc szare strzępy odpływające od jego klingi.
— Mają w sobie jakiś głód — stwierdził Głód. — Ale nie mogę znaleźć sposobu, by do niego dotrzeć!
Ściągnęli wodze. Ściana szarości zatrzymała się w oddali i znów zaczęła sunąć ku nim.
ONI WALCZĄ, oświadczył Śmierć. NIE CZUJECIE TEGO?
— Ja czuję tylko, że zachowujemy się jak głupki — odparł Wojna.
A SKĄD POCHODZI TO UCZUCIE?
— Mówisz, że wpływają na nasze myśli? — zdumiał się Zaraza. — Jesteśmy Jeźdźcami! Jak mogą nam to zrobić?
STALIŚMY SIĘ NAZBYT LUDZCY.
— My? Ludzcy? Nie rozśmie…
PRZYJRZYJ SIĘ MIECZOWI, KTÓRY TRZYMASZ, przerwał mu Śmierć. NICZEGO NIE ZAUWAŻASZ?
— To miecz. Mieczokształtny. I co?
POPATRZ NA DŁOŃ. CZTERY PALCE I KCIUK. LUDZKA DŁOŃ. LUDZIE NADALI CI TEN KSZTAŁT. I TO WŁAŚNIE JEST DROGA DO WNĘTRZA. WSŁUCHAJ SIĘ! CZY CZUJESZ SIĘ MALEŃKI W OGROMNYM WSZECHŚWIECIE? TAK WŁAŚNIE BRZMI ICH PIEŚŃ. ON JEST WIELKI, A TY MALUTKI, WOKÓŁ CIEBIE NIE MA NIC PRÓCZ CHŁODU PRZESTRZENI, JESTEŚ TAK BARDZO SAMOTNY…
Pozostali trzej Jeźdźcy wydawali się zaniepokojeni, nerwowi…
— To przychodzi od nich? — Wojna nie dowierzał.
TAK. TO STRACH I NIENAWIŚĆ, KTÓRE MATERIA ODCZUWA WOBEC ŻYCIA. A ONI SĄ NOSICIELAMI TEJ NIENAWIŚCI.
— Więc co możemy zrobić? — spytał Zaraza. — Ich jest zbyt wielu!
TY TO POMYŚLAŁEŚ CZY ONI? — warknął Śmierć.
— Podchodzą coraz bliżej — zauważył Wojna.
A WIĘC ZROBIMY, CO MOŻEMY.
— Cztery miecze przeciwko armii? To nie może się udać!
JESZCZE KILKA CHWIL TEMU UWAŻAŁEŚ, ŻE MOŻE. KTO TERAZ PRZEZ CIEBIE PRZEMAWIA? LUDZIE ZAWSZE STAWALI PRZECIWKO NAM I NIE PODDAWALI SIĘ.
— No, niby tak — zgodził się Zaraza. — Ale z nami zawsze mogli mieć nadzieję na remisję.
— Albo niespodziewane zawieszenie broni — dodał Wojna.
— Albo… — zaczął Głód, zawahał się i dokończył: — Deszcz ryb z nieba? — Zauważył ich miny. — To się naprawdę raz zdarzyło — oświadczył wyzywająco.
ABY DOŚWIADCZYĆ SZCZĘŚLIWEJ ODMIANY LOSU W OSTATNIEJ CHWILI, TRZEBA SWÓJ LOS DOPROWADZIĆ DO OSTATNIEJ CHWILI, rzekł Śmierć. MUSIMY ZROBIĆ WSZYSTKO, CO MOŻEMY.
— A jeśli to nie wystarczy? — spytał Zaraza.
Śmierć mocniej chwycił wodze Pimpusia. Audytorzy byli o wiele bliżej. Mógł już rozróżnić ich pojedyncze, identyczne kształty. Usuń jednego, a zjawi się dziesięciu następnych.
WTEDY ROBILIŚMY WSZYSTKO, CO MOGLIŚMY, powiedział. DOPÓKI MOGLIŚMY.
Na swojej chmurze Anioł w Biel Odzian zmagał się z Żelazną Księgą.
— O czym oni mówią? — spytała pani Wojnowa.
— Nie wiem, nic nie słyszę! A te dwie kartki zlepiły się razem! — odpowiedział anioł. Przez chwilę drapał je bezskutecznie.
— Wszystko dlatego, że nie chciał włożyć podkoszulka — oznajmiła pani Wojnowa stanowczo. — Właśnie przez takie…
Musiała przerwać, gdyż Anioł zerwał znad głowy aureolę i przeciągał ją po spojonej rdzą krawędzi obu kartek. Strzelały iskry i zgrzytało, jakby kot zsuwał się po tablicy.
Strony odskoczyły z brzękiem.
— Wreszcie! Zobaczmy… — Przeglądał odsłonięty tekst. — To załatwione… to też… Oj… — Uniósł głowę. — Niedobrze — powiedział. — Teraz mamy problem.
Kometa wystrzeliła ze świata w dole i rosła wyraźnie. Przemknęła płomieniem po niebie; rozpalone fragmenty odrywały się od niej i spadały, odsłaniając — kiedy zbliżyła się już do Jeźdźców — rydwan ognia.
Płomienie były błękitne. Rydwan płonął zimnem.
Stojąca w nim postać nosiła hełm zasłaniający całą twarz. Najbardziej charakterystyczną jego cechą były dwa otwory na oczy, wyglądające trochę jak skrzydła motyla, ale bardziej jak ślepia dziwnej, obcej istoty. Ognisty koń, ledwie spocony, zwolnił do kłusa i stanął. Pozostałe wierzchowce, nie zważając na swych jeźdźców, przesunęły się, by zrobić mu miejsce.
— No nie! — jęknął Głód i z niesmakiem machnął ręką. — On też? Mówiłem przecież: A co będzie, jeśli on wróci? Mówiłem, prawda? Pamiętacie, jak wtedy wyrzucił minstrela przez okno hotelu w Zok? Czy nie powiedziałem…
ZAMKNIJ SIĘ, przerwał mu Śmierć. Skinął czaszką. WITAJ, RONNIE. MIŁO CIĘ ZNOWU WIDZIEĆ. ZASTANAWIAŁEM SIĘ, CZY PRZYBĘDZIESZ.
Ręka, wlokąca za sobą kłęby lodowatej pary, uniosła się i zdjęła hełm.
— Cześć, chłopaki — rzucił uprzejmie Chaos.
— Eee… Dawnośmy się nie widzieli — odezwał się Zaraza.
Wojna odchrząknął.
— Słyszałem, że nieźle sobie radzisz.
— Istotnie — przyznał Chaos starannie opanowanym tonem. — Handel mlekiem i przetworami mlecznymi ma prawdziwą przyszłość.
— No tak… świat zawsze będzie potrzebował sera — stwierdził desperacko Wojna. — Haha.
— Wygląda na to, że macie drobny problem — zauważył Ronnie.
— Poradzimy so… — zaczął Głód.
NIE PORADZIMY SOBIE, oznajmił Śmierć. WIESZ, JAK TO JEST, RONNIE. CZASY SIĘ ZMIENIAJĄ. NIE MIAŁBYŚ OCHOTY WYSTĄPIĆ Z NAMI W TYM NUMERZE?
— Zaraz, nie rozmawialiśmy na… — zaczął znowu Głód, ale zamilkł, kiedy Wojna rzucił mu groźne spojrzenie.
Ronnie Socha włożył hełm i Chaos dobył miecza. Miecz połyskiwał i — podobnie jak szklany zegar — wyglądał raczej jak intruzja do świata czegoś o wiele bardziej skomplikowanego.
— Pewien staruszek powiedział mi: „Póki życia, póty nauki” — oświadczył. — No więc żyłem, a teraz nauczyłem się, że krawędź miecza jest nieskończenie długa. Nauczyłem się też robić wściekle dobry jogurt, ale nie jest to sztuka, jaką zamierzam dzisiaj wykorzystywać. No to jak? Załatwimy ich, chłopaki?
Daleko w głębi ulicy kilku Audytorów przesunęło się naprzód.
— Jaka jest Pierwsza Zasada? — zapytał jeden z nich.
— To bez znaczenia. Ja jestem Pierwszą Zasadą. — Audytor z wielkim toporem gestem kazał im odstąpić. — Posłuszeństwo jest konieczne!
Audytorzy zawahali się, obserwując topór. Nauczyli się już czegoś o bólu. Nigdy nie doznawali bólu, od miliardów lat. Ci, którzy teraz go odczuli, nie mieli najmniejszej ochoty na powtórzenie tego doświadczenia.
— Bardzo dobrze — powiedział pan Biały. — A teraz wracajcie wszyscy do…
Czekoladowe jajko roztrzaskało się na bruku. Tłum Audytorów zafalował i ruszył naprzód, ale pan Biały kilka razy machnął toporem w powietrzu.
— Cofnąć się! Cofnąć! — wrzasnął. — Wy trzej! Sprawdźcie, kto to rzucił! Przyleciało zza tamtego straganu! Nikomu nie wolno dotykać brązowego materiału!
Pochylił się ostrożnie i sięgnął po duży kawałek czekolady, na którym dało się jeszcze rozpoznać wizerunek uśmiechniętej kaczki z żółtego lukru. Ręka mu drżała, a pot kroplami występował na czoło, ale uniósł czekoladę do góry i tryumfalnie machnął toporem. Tłum patrzących westchnął.