Выбрать главу

— Zasada Dziewiętnasta? — Lobsang uniósł się niemal z maty, dopóki przeraźliwy ból nie pchnął go z powrotem. — Do demona, co to za Zasada Dziewiętnasta? Tak, tak, poddaję się, poddaję!

— „Pamiętaj, by nigdy nie zapominać o Pierwszej Zasadzie” — wyjaśnił Lu-tze i rozluźnił uścisk. — I zawsze pytaj sam siebie: Jak w ogóle doszło do tego, że powstała?

Podniósł się i mówił dalej:

— Ale dobrze walczyłeś, a zatem, jako twój nauczyciel, bez wahania rekomenduję cię do otrzymania żółtej szaty. Poza tym… — Zniżył głos do szeptu. — Wszyscy, którzy patrzyli, widzieli, jak pokonałem Czas, a coś takiego naprawdę będzie dobrze wyglądać w moich referencjach, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Na pewno zareklamuje Pierwszą Zasadę. Daj rękę, pomogę ci wstać.

Wyciągnął dłoń.

Lobsang zawahał się nagle. Lu-tze uśmiechnął się i wolno postawił go na nogi.

— Przecież tylko jeden z nas może stąd wyjść! — Lobsang roztarł sobie ramiona.

— Doprawdy? Ale stoczenie rozgrywki zmienia jej reguły. Do demona z tym.

Resztki wrót zostały rozepchnięte rękami wielu mnichów. Zabrzmiał dźwięk uderzania kogoś gumowym jakiem.

— Ciaśtećko!

— Opat natomiast, jak się zdaje, gotów jest przyznać ci szatę — zauważył Lu-tze. — Powstrzymaj się od komentarzy, gdyby ją zaślinił, dobrze?

Wyszli z dojo. Każda żywa dusza w Oi Dong podążyła za nimi na długi taras.

Jak wspominał później Lu-tze, była to nietypowa ceremonia. Opat nie wydawał się zalękniony, ponieważ małe dzieci się nie boją i mogą zwymiotować na każdego. Poza tym Lobsang był może panem otchłani czasu, ale opat był panem doliny, więc obu należał się wzajemny szacunek.

Jednak wręczenie szaty doprowadziło do trudnego momentu.

Lobsang odmówił jej przyjęcia. I pierwszy akolita musiał zapytać dlaczego. Tymczasem fala zdumienia popłynęła przez tłum.

— Nie jestem godny, panie.

— Lu-tze oświadczył, że zakończyłeś już naukę, pa… Lobsangu Luddzie.

Lobsang się skłonił.

— Przyjmę zatem miotłę i szaty sprzątacza, panie.

Tym razem fala przypominała tsunami. Rozbiła się na publiczności. Odwracały się głowy. Słychać było okrzyki zaskoczenia. A spośród rzędów sprzątaczy, którym pozwolono przerwać pracę, by mogli oglądać ceremonię, dobiegało czujne, skupione milczenie.

Główny akolita oblizał zaschnięte wargi.

— Ale… jesteś przecież wcieleniem Czasu!

— W tej dolinie, panie — odparł stanowczo Lobsang — jestem wart tyle, ile sprzątacz.

Główny akolita rozejrzał się, ale znikąd nie nadchodziła pomoc. Inni starsi mnisi z klasztoru nie mieli ochoty zanurzać się w wielkiej różowej chmurze zakłopotania. Opat jedynie puszczał bąbelki i uśmiechał się tym zadumanym, mądrym uśmiechem wszystkich dzieci na całym świecie.

— Czy mamy jakieś… ehm… czy wręczamy sprzątaczom… czy w ogóle coś? — mamrotał akolita.

Lu-tze stanął za nim.

— Może byłbym w stanie jakoś pomóc, wasza akolityczność — odezwał się z jakąś obłąkaną, surową pokorą, całkowicie obcą jego zwykłemu zachowaniu.

— Lu-tze? Ach… no… tak… tego…

— Mógłbym przynieść prawie nową szatę, panie, i chłopak mógłby dostać moją miotłę, jeśli zechcesz, panie, podpisać dla mnie kwit, żebym mógł odebrać z magazynu nową — zaproponował, każdym porem skóry wypacając chęć niesienia pomocy.

Główny akolita, tonący w głębinach zmieszania, pochwycił tę propozycję jak rzucone koło ratunkowe.

— Och, gdybyś był tak dobry, Lu-tze… To bardzo uprzejme z twojej strony.

Lu-tze posłusznie zniknął z szybkością znowu zaskakującą tych, co sądzili, że go znają.

Pojawił się zaraz z miotłą oraz szatą, którą częste pranie na szorstkich kamieniach przy rzece uczyniły białą i cienką. Z powagą wręczył je głównemu akolicie.

— Ach… bardzo dziękuję. Czy jest, no, jakaś szczególna ceremonia dla… no, dla… ehm… — bełkotał akolita.

— Bardzo prosta, panie — odparł Lu-tze, wciąż promieniejąc zapałem. — Sformułowania są dość dowolne, ale na ogół mówimy: „To jest twoja szata, pilnuj jej, należy do klasztoru”, panie, a przy miotle mówimy: „Oto twoja miotła, dbaj o nią, jest twoim przyjacielem, stracisz tę pracę, jeśli ją zgubisz, pamiętaj, że miotły nie rosną na drzewach”.

— Ehm, um, no… — mruczał główny akolita. — Czy opat…?

— Nie, nie, opat nie nominuje sprzątaczy — wtrącił pospiesznie Lobsang.

— Lu-tze, kto dokonuje… tego… kto, no…

— Zwykle należy to do starszego sprzątacza, wasza akolityczność.

— Tak? A czy, no, szczęśliwym przypadkiem, nie jesteś, no…?

Lu-tze skłonił się nisko.

— Ależ tak, panie.

Dla głównego akolity, który wciąż grzązł w fali przypływu, była to wiadomość tak radosna, jak bliska perspektywa suchego lądu. Rozpromienił się maniakalnie.

— Myślę sobie… tak się zastanawiam… przeszło mi przez myśl, czy w takim razie, no, czy byłbyś tak miły, tego, byłbyś, aby…

— Z radością, wasza akolityczność — zapewnił Lu-tze. — Natychmiast?

— O tak, proszę.

— Robi się. Wystąp, Lobsangu Luddzie!

— Tak jest, sprzątaczu.

Lu-tze podał mu wytartą szatę i zużytą miotłę.

— Miotła! Szata! Nie zgub ich, nie śpimy tu na pieniądzach — rzekł.

— Dziękuję — odrzekł Lobsang. — Jestem zaszczycony.

Pokłonił się. Lu-tze także się pokłonił. Kiedy ich głowy zbliżyły się do siebie i znalazły na tej samej wysokości, Lu-tze szepnął:

— Bardzo zaskakujące.

— Dziękuję.

— Przyjemnie mityczna historia, stanowczo dobrze się nada do zapisania w zwojach, ale na granicy zarozumiałości. Nie próbuj robić tego znowu.

— Jasne.

Wyprostowali się obaj.

— A… co dzieje się teraz? — zapytał główny akolita.

Był człowiekiem złamanym i wiedział o tym. Od dzisiaj nic już nie będzie takie samo.

— Właściwie nic — przyznał Lu-tze. — Sprzątacze wracają do sprzątania. Ty weźmiesz tę stronę, chłopcze, a ja tamtą.

— Ale on jest Czasem! — zaprotestował główny akolita. — Synem Wena! O tak wiele spraw musimy go zapytać!

— O tak wielu sprawach nic nie powiem — odparł Lobsang z uśmiechem.

Opat pochylił się i naślinił akolicie do ucha.

Akolita zrezygnował.

— Oczywiście, nie do nas należy kwestionowanie twych decyzji — zapewnił, wycofując się nerwowo.

— Rzeczywiście, nie do was — zgodził się Lobsang. — Proponuję teraz, byście powrócili do swych niezwykle ważnych zajęć, albowiem ten rejon będzie wymagał ode mnie pełnego skupienia.

Pośród starszych mnichów nastąpiła gorączkowa wymiana sygnałów dłońmi, po czym wolno, z ociąganiem, zarząd klasztoru się oddalił.

— Będą nas obserwować z każdego miejsca, gdzie można się ukryć — mruknął Lu-tze, kiedy sprzątacze zostali sami.

— O tak — zgodził się Lobsang.

— No więc, jak ci się tam powodzi?

— Doskonale. Moja matka jest szczęśliwa i chce się wycofać, razem z moim ojcem.

— Co? Jakiś domek na wsi czy coś w tym rodzaju?

— Niezupełnie. Ale dość podobnie.

Przez chwilę słychać było jedynie szuranie dwóch mioteł. Potem odezwał się Lobsang.

— Zdaję sobie sprawę, Lu-tze, że uczeń zwyczajowo daje swojemu mistrzowi jakiś niewielki prezent na zakończenie nauki.