Выбрать главу

— Być może. — Lu-tze się wyprostował. — Ale ja niczego nie potrzebuję. Mam swoją matę, swoją miseczkę i swoją Drogę.

— Każdy człowiek czegoś pragnie.

— Ha! I tu się mylisz, cudzie natury! Mam już osiemset lat i bardzo dawno zaliczyłem wszystkie swoje pragnienia.

— Ojoj… To fatalnie. Miałem nadzieję, że coś jednak znajdę. — Teraz Lobsang także się wyprostował i zarzucił sobie miotłę na ramię. — W każdym razie muszę stąd odejść. Tak wiele mam jeszcze do zrobienia.

— Jestem tego pewien. Jestem pewien. Został na przykład cały ten kawałek pod drzewami. A skoro już o tym mowa, cudzie natury, to czy oddałeś miotłę czarownicy?

Lobsang kiwnął głową.

— Powiedzmy tyle: zwróciłem wszystko. I jest o wiele nowsza, niż była.

— Ha! — Lu-tze zmiótł jeszcze kilka płatków. — Tak po prostu… Całkiem zwyczajnie… Jak łatwo złodziej czasu spłaca swoje długi!

Lobsang musiał usłyszeć wyrzut w jego głosie.

— Cóż, może nie wszystkie długi, przyznaję — rzekł, patrząc na własne stopy.

— Och… — rzucił Lu-tze, na pozór zafascynowany czubkiem swojej miotły.

— Ale kiedy musisz ratować świat, nie możesz się przejmować jedną osobą, rozumiesz, ponieważ ta osoba jest też częścią tego świata.

— Doprawdy? Tak sądzisz? Rozmawiałeś chyba z bardzo dziwnymi ludźmi, mój chłopcze.

— Ale teraz mam czas — zapewnił Lobsang żarliwie. — I mam nadzieję, że ona zrozumie.

— Zadziwiające, co może zrozumieć dama, jeśli znajdziesz odpowiedni sposób wyrażenia tego — stwierdził Lu-tze. — Powodzenia, chłopcze. Ogólnie biorąc, całkiem nieźle sobie poradziłeś. A czy nie zostało napisane: „Nie masz chwili nad teraźniejszą”?

Lobsang uśmiechnął się do niego i zniknął.

Lu-tze wrócił do zamiatania. Po chwili uśmiechnął się do wspomnienia. Uczeń daje mistrzowi prezent, tak? Jak gdyby Lu-tze mógł chcieć czegokolwiek, co może podarować mu Czas…

I zatrzymał się, i uniósł głowę, i zaśmiał się głośno. Nad nim, nabrzmiewając pod jego wzrokiem, dojrzewały wiśnie.

Tik

W pewnym miejscu, które nie istniało wcześniej, a teraz istniało jedynie w tym szczególnym celu, stała wielka błyszcząca kadź.

— Dziesięć tysięcy garnców karmelowej śmietanki z dodatkiem esencji fiołkowej i wmieszanej do ciemnej czekolady — powiedział Chaos. — Są także warstwy masy orzechowej w gęstej polewie śmietankowej oraz obszary miękkiego karmelu, dającego owo muśnięcie rozkoszy.

CZYLI… TWIERDZISZ, ŻE TA KADŹ MOŻE ISTNIEĆ GDZIEŚ W PRAWDZIWIE NIESKOŃCZONYM WSZĘDZIE, A ZATEM MOŻE ISTNIEĆ TUTAJ? — zapytał śmierć.

— Zgadza się — potwierdził Chaos.

ZATEM NIE ISTNIEJE W MIEJSCU, GDZIE ISTNIEĆ POWINNA.

— Nie. Powinna teraz istnieć tutaj. Matematyka tego zjawiska jest całkiem prosta.

ACH, TAK, MATEMATYKA, mruknął niechętnie Śmierć. NIGDY NIE DOSZEDŁEM DALEJ NIŻ DO ODEJMOWANIA.

— W każdym razie czekolada nie jest specjalnie rzadkim materiałem — przypomniał Chaos. — Istnieją całe planety, które są nią pokryte.

NAPRAWDĘ?

— Tak.

BYŁOBY CHYBA LEPIEJ, uznał Śmierć, GDYBY TAKIE WIADOMOŚCI NIE STAŁY SIĘ POWSZECHNIE ZNANE.

Przeszedł do miejsca, gdzie w ciemności czekała Unity.

NIE MUSISZ TEGO ROBIĆ, powiedział.

— Co jeszcze mi pozostało? — odparła. — Zdradziłam własną rasę. I jestem przeraźliwie obłąkana. Nigdzie nie będę się czuła u siebie. A pozostawanie tutaj to straszne cierpienie.

Wpatrzyła się w czekoladową otchłań. Na powierzchni migotał cukier.

Potem zrzuciła z siebie suknię. Ku swemu zaskoczeniu, poczuła przy tym zakłopotanie. Mimo to wyprostowała się z godnością.

— Łyżkę — rozkazała i władczo wyciągnęła rękę.

Chaos teatralnym gestem raz jeszcze przetarł srebrną chochlę i jej wręczył.

— Żegnajcie — powiedziała Unity. — Przekaż wnuczce moje najlepsze życzenia.

Odeszła na kilka kroków do tyłu, odwróciła się, ruszyła biegiem, wybiła się i zanurkowała piękną, klasyczną jaskółką.

Czekolada zamknęła się nad nią niemal bezdźwięcznie. Obaj patrzący zaczekali, aż uspokoją się tłuste, leniwe fale.

— Trzeba przyznać, że miała styl — stwierdził Chaos. — Co za strata.

TAK. TEŻ TAK SĄDZĘ.

— Cóż, niezłą mieliśmy zabawę. W każdym razie aż do teraz. Ale muszę już znikać — oświadczył Chaos.

WRACASZ DO ROZWOŻENIA MLEKA?

— Ludzie na mnie polegają.

Śmierci wyraźnie to zaimponowało.

BĘDZIE… CIEKAWIE MIEĆ CIĘ Z POWROTEM, stwierdził.

— Owszem — zgodził się Chaos. — Ty nie idziesz?

ZACZEKAM TU JESZCZE CHWILĘ.

— Po co?

NA WSZELKI WYPADEK.

— Aha.

Tak.

Minęło kilka minut, nim Śmierć sięgnął w fałdy swej szaty i wyjął życiomierz, tak mały i lekki, jakby został stworzony dla lalki. Odwrócił się.

— Ale… ja umarłam — odezwał się cień Unity.

TAK, przyznał śmierć. TO JEST NASTĘPNA CZĘŚĆ…

Tik

Emma Robertson siedziała w ławce i ze zmarszczonym czołem przygryzała ołówek. Potem, dość wolno, ale z miną kogoś zdradzającego wielkie tajemnice, wzięła się do pracy.

Pojechaliśmy do Lanker i tam są takie czarownice co chodują zioła. Poznaliśmy taką co była bardzo wesoła i zaśpiewała nam piosenkę o jeżu i miała trudne słowa. Jason chciał kopnonć jej kota ale kot go pogonił na dżewo. Wiem już dużo o czarownicach one nie mają kurzajek i nie jedzą dzieci są całkiem podobne do babci tylko że babcia nie zna trudnych słów.

Susan odpoczywała przy swoim biurku na katedrze. Nie ma nic lepszego niż klasa pełna pochylonych głów. Dobry nauczyciel wykorzystuje wszelkie dostępne materiały, a zabranie dzieci do niani Ogg było edukacją samą w sobie. Nawet podwójną.

Pracująca płynnie klasa miała swój szczególny zapach: sugestię zastruganych ołówków, farbek plakatowych, dawno zmarłego patyczaka, kleju oraz, oczywiście, lekki aromat Billy’ego.

Susan odbyła już trudne spotkanie z dziadkiem. Złościła się, że nie powiedział jej o pewnych sprawach. A on odparł, że oczywiście nie powiedział. Jeśli zdradzić ludziom, co kryje przyszłość, przyszłość przestanie kryć. To miało sens. Oczywiście miało. Całkiem dobra logika. Kłopot polegał na tym, że Susan była logiczna tylko w znacznej części. A zatem teraz wszystko wróciło do tego chaotycznego, dość chłodnego stanu, w jakim zwykle się znajdowało w tej maleńkiej rodzinie, którą napędzała dysfunkcjonalność.

A może, myślała, to właśnie jest stan normalny dla rodziny. Kiedy parcie przejdzie w pchanie — dzięki, pani Ogg, teraz już zawsze będę pamiętała to powiedzonko — wspierają siebie nawzajem odruchowo. Poza tym starają się nie wchodzić sobie w drogę.

Nie widziała ostatnio Śmierci Szczurów. Nie śmiała nawet marzyć o tym, że jest martwy, zresztą do tej pory specjalnie mu to nie przeszkadzało. To skojarzenie sprowadziło tęskne myśli o zawartości biurka. Była zawsze bardzo surowa w kwestii jedzenia na lekcji i wyznawała pogląd, że jeśli istnieją już jakieś reguły, powinny stosować się do wszystkich, nawet do niej. W przeciwnym razie ma się do czynienia z tyranią. Ale może być tak, że reguły istnieją po to, by człowiek dobrze się zastanowił, zanim je złamie.

Wciąż było tam, ukryte wśród książek i papierów, pół najtańszego pudełka Higgsa Meakinsa.