— Do zobaczenia na reanimacji, Louise! — zawołała jedna z nich, podkręcając przełącznik zasilacza umocowanego do przedramienia.
— Powiedz mojej mamusi, że umarłam z uśmiechem! — wrzasnęła inna.
Wbiegłam do sztabu i stanęłam oko w oko z Lawrence’em. Sprawdzał listę przed wyłączeniem Bramy.
— Jedna z moich została w samolocie — powiedziałam. — Chcę, żebyś trzymał Bramę otwartą aż do uderzenia o ziemię.
— To nie wchodzi w grę, Louise.
— Jedna z moich jest wciąż w tym samolocie, Larry. Jeżeli uda jej się znaleźć broń, może jeszcze wrócić.
— Czy zdajesz sobie sprawę, ile mamy kłopotów z podłączeniem Bramy do samolotu, który leci równo i prosto? Czy masz pojęcie, że te kłopoty mnożą się do kwadratu i do sześcianu, kiedy samolot spada? To po prostu niemożliwe.
Paralizator ma trzy rodzaje ognia. Pierwszy usypia. Drugi sprawia ból. Pokazałam Lawrence’owi, że nastawiam broń Lilly na trzeci rodzaj, i przystawiłam mu lufę do skroni.
— Jedna z moich dziewczyn jest nadal w samolocie, Larry. Mówię ci to już po raz trzeci.
Udało mu się podłączyć Bramę do spadającego samolotu dwukrotnie, raz na dwie sekundy, drugi raz prawie na pięć sekund. Pinky nie przeszła.
Nie to nie, ale musiałam spróbować.
Osunęłam się na podłogę obok konsoli Larry’ego i patrzyłam, jak kieruje operacją zamknięcia Bramy. Spytałam go, czy ma jakieś fajki, i rzucił mi paczkę zielonych Lucky Strike’ów. Zapaliłam trzy.
Kiedy skończył, odwróciłam paralizator i mu podałam.
— Dla mnie? — spytał. Zważył broń w ręce.
— Możesz z tym zrobić, co chcesz.
Wycelował w środek mojego czoła. Zaciągnęłam się i czekałam. Lufą odgarnął mi włosy i rzucił broń z powrotem. — Jest ci teraz naprawdę wszystko jedno — powiedział.
— Najzupełniej.
— To psuje całą przyjemność. — Założył ręce na piersi i odchylił się w fotelu. Właściwie nie całkiem tak. On nie siedział w fotelu, stanowił z nim całość.
Oczy mu się rozjaśniły.
— Poczekam, aż będziesz szczęśliwa. Kiedy zobaczę cię uśmiechniętą, masz to jak w banku.
Podstępny bydlak. Uśmiechnęłam się, ale nie zażądał broni.
— Przepraszam, Larry.
Spojrzał na mnie. Byliśmy przez jakiś czas kochankami, zanim rozsypał się tak, że przestał poruszać się o własnych siłach. Znał mój stosunek do przeprosin.
— Dobrze. Ja też zawiniłem. W czasie akcji wszyscy jesteśmy zdenerwowani.
— Co prawda, to prawda.
— Zgoda?
— Do następnego razu — powiedziałam.
— Jasne.
Patrzyłam na niego i czułam głęboki żal za czymś, co było kiedyś. Nie, bądźmy brutalnie szczerzy, czułam żal o to, czym kiedyś i ja się stanę. Już bardzo niedługo.
On postanowił uznać swój status gnoma do końca. Większość gnomów przy pozostałych konsolach wyglądała jak normalni ludzie, tylko z pleców wychodziły im grube wiązki kabli. Te kable prowadziły do ich foteli i dalej, do setek ogromnych aparatów w podziemiach.
Larry nie widział sensu w udawaniu. Jeżeli nie mógł opuścić budynku, po co mu były atrapy nóg? Stąd fotel Larry’ego stanowił z nim całość. Nie miał oparcia. Larry jakby z niego wyrastał. Zasadzony na podłodze przed swoją konsolą. Wyglądał jak dziwna figura szachowa.
Od pasa w górę nie różnił się od normalnego człowieka. Wiedziałam, że większość tego też jest kłamstwem. Nawet kiedy się spotykaliśmy, miał tylko jedną własną rękę. Raz zobaczyłam jego twarz bez skórokombinezonu: bez nosa, wargi wyżarte, tylko jedno ucho. Nie wiem, na co chorował, o takich rzeczach się nie mówi. Nie wiem, co w nim zostało organicznego, o tym też się nie mówi.
Nikt oprócz mnie, mojego lekarza i Shermana nie wie, które z moich członków i organów są moje własne, i tak ma być. Muszę być ostrożna, bo inaczej nie chodziłabym w tym kłamliwym kombinezonie, udając gwiazdę filmową z roku 2034. Tak jest, postać, pod którą mnie wszyscy znają, została do ostatniego znamienia wymodelowana na królowej piękności uratowanej przez nas z ataku terrorystycznego.
Kiedy tak siedziałam z nim w rzadkiej chwili spokoju, pomyślałam, że jak nie będę już w stanie udźwignąć wszystkich swoich protez, powinnam zrobić tak jak Larry. Wtedy skończy się czas uwodzicielskich kłamstw. Trzeba będzie powiedzieć sobie wreszcie, kim jestem naprawdę, kim jesteśmy wszyscy w tej wspaniałej przyszłości.
Wiek Ostatni.
Wstałam i wyszłam ze sztabu. Potem znalazłam jakieś ubranie, ubrałam się, zjadłam śniadanie z automatów w sali przygotowań zespołu przechwytującego i na chwilę przysiadłam. Dotarło do mnie, że jest jeszcze wcześnie.
Jak dotychczas był to dzień dość typowy.
3. POJEDZIEMY NA GOLGOTĘ
Relacja Bida Smitha
Pilot śmigłowca powiedział mi, że Roger Keane spędził już trzy godziny na miejscu upadku DC-10.
Nie bardzo wiedziałem, co robić. Mieliśmy dwa duże samoloty w odległości dwudziestu mil jeden od drugiego i siedem osób do prowadzenie śledztwa. To, co widziałem w dole, wyglądało mało obiecująco. Z braku lepszych wskazówek zasięgnąłem opinii członków zespołu.
— Chciałbym wysiąść tutaj — powiedział Eli. Wypatrzył z góry coś, co mogło być osłoną silnika, i widziałem, że nie może się doczekać, kiedy się do niej zabierze. — Zresztą co za różnica? I tak zobaczymy oba miejsca katastrofy, mogę więc zacząć tutaj.
— Ja też wysiądę — powiedziała Carole. — Jest tu w pobliżu parę gospodarstw i może zdobędę jakieś ważne zeznania naocznych świadków. Czy ten drugi jest blisko szczytu góry?
— Tak, proszę pani — odpowiedział pilot. — To Mount Diablo. Wątpię, żeby ktoś tam był w pobliżu w czasie katastrofy.
Craig i Jerry też powiedzieli, że mogą zacząć tutaj, więc lecieliśmy dalej tylko ja i Tom Stanley.
— Rozglądaj się za rejestratorami — przypomniałem Craigowi na pożegnanie. Pilot mnie usłyszał.
— Chodzi o czarne skrzynki? — spytał. — Jużje mają. Zawiozłem je do Oakland godzinę temu.
Kiwnąłem mu głową i uniosłem kciuk. Zawsze było dla mnie małą tajemnicą, dlaczego rejestrator parametrów lotu i rejestrator rozmów w kabinie załogi nazywano czarnymi skrzynkami. Dla mnie „czarna skrzynka” zawsze oznaczała jakieś ezoteryczne urządzenie, w którym dzieją się dziwne rzeczy, tymczasem oba rejestratory są prostymi urządzeniami, nie bardziej tajemniczymi od magnetofonu w samochodzie.
Wyglądało, że Boeing 747 przeleciał jeszcze kawałek po zderzeniu z górą, bo wyorał w zboczu długą bruzdę.
Tom i ja odtworzyliśmy zderzenie z powietrza, krążąc nad miejscem upadku, które nie było tak zatłoczone jak tamto i mogło nam powiedzieć znacznie więcej.
Samolot wylądował na brzuchu. Wstrząs zdemolował przód i prawdopodobnie spowodował pęknięcia kadłuba. Maszyna odbiła się, znów wylądowała na brzuchu i tym razem kadłub rozpadł się na cztery części, z których każda koziołkowała osobno. Widać było duże fragmenty skrzydeł. Silniki odpadły i nie były widoczne z góry, ale kabina załogi wydawała się prawie nie tknięta, choć osmalona ogniem. To jest coś, co wyróżnia 747 spośród wszystkich samolotów pasażerskich; zamiast siedzieć na samym przedzie, „pierwsi na miejscu wypadku”, jak lubią żartować piloci, załoga urzęduje na samej górze i dość daleko przesunięta do tyłu.
Innym dużym fragmentem, który zobaczyliśmy, był statecznik pionowy z tylną częścią kadłuba. Zapowiadało się to obiecująco ze względu na rejestrator lotu. Zdawało mi się, że dostrzegłem grupkę pracujących osób, i spytałem pilota, czy może nas tam posadzić. Uznał to za zbyt ryzykowne i zabrał nas na miejsce zbiórki, gdzie zaczęły ściągać wozy strażackie, samochody policyjne i karetki pogotowia.