Rzecz nie w tym, że Mount Diablo wznosi się na odludziu. Gdyby rozbił się tu jeden samolot, roiłoby się już od robotników. Ale rozbiły się dwa i ten drugi samolot spadł w miejscu widocznym z autostrady, więc szybko ściągnął lwią część ekipy ratunkowej. Z chwilą gdy ustalono, że z Boeinga 747 nikt nie ocalał i nie ma pośpiechu, Roger Keane postanowił skoncentrować się na uporządkowaniu miejsca łatwiej dostępnego.
Zanim jeszcze wyszliśmy poza zasięg rotoru śmigłowca, ruszył nam naprzeciw z wyciągniętą ręką wysoki mężczyzna w żółtej pelerynie nieprzemakalnej.
— Bili Smith? — spytał chwytając moją dłoń. — Chuck Willis, Kalifornijska Policja Drogowa. Pan Keane jest przy części ogonowej. Polecił mi przyprowadzić pana, jak tylko pan przyleci.
Usiłowałem przedstawić Toma Stanleya, ale gość już odwrócił się na pięcie. Poszliśmy za nim, lecz zdążyłem jeszcze zobaczyć żółte worki z ciałami ładowane do śmigłowca, z którego przed chwilą wysiedliśmy. Nie zazdrościłem pilotowi powrotnej drogi. Wszędzie zresztą pachniało benzyną lotniczą i spalonym mięsem.
W połowie drogi do części ogonowej Tom przeprosił, odwrócił się i zwymiotował.
Zaczekałem na niego. Po chwili Willis z KPD zauważył, że nikt za nim nie idzie, i też przystanął, oglądając się na nas niecierpliwie.
Ciekawe, że nie czułem mdłości, póki Tom się nie pochorował. Nigdy nie mogłem patrzeć, jak ktoś wymiotuje. Zapomniałem o tej właściwości Toma. Bywałem z nim przy paskudnych sprawach: małe samoloty i naprawdę w strasznym stanie ciała. Na ogół zachowywał się poprawnie, ale parę razy go sponiewierało.
Cóż mogę powiedzieć? Szliśmy przez zryte pole zasłane ciałami lub kawałkami ciał, choć główna część wraku wciąż była przed nami. Naprawdę ich nie widziałem. Obchodziłem je. Nie zawsze, pamiętam, że na jedno wszedłem. Ale wtedy było tak, jakby one nie istniały. Wypracowałem w sobie taką zdolność. Przylecieliśmy tutaj, żeby oglądać szczątki, drut, metal i tak dalej, mój umysł więc po prostu ignorował szczątki ludzi.
— Już dobrze? — spytałem.
— Jasne — odpowiedział prostując się. Wiedziałem, że będą z niego ludzie. Cóż, jeżeli facet musi sobie rzygnąć, to trudno. Mnie to nie przeszkadza.
Zauważyłem jednak, że Willis ma jakieś zastrzeżenia. Postanowiłem, że gdyby powiedział coś o gorszych rzeczach, jakie widział na kalifornijskich autostradach, to go strzelę w pysk.
Ale nic nie powiedział. Wkrótce miałem się przekonać dlaczego.
Roiło się tam od ludzi w różnych mundurach. Większość stanowili strażacy, policjanci i paramedycy z okolicznych miejscowości, ludzie, którzy uważali, że są przyzwyczajeni do widoku gwałtownej śmierci. Tu mieli okazję przekonać się, że byli w błędzie. Niektórzy będą latami chodzić do psychiatrów z powodu tego, co widzieli tej nocy. Istnieje syndrom związany z pracą na miejscu katastrof lotniczych i oglądaniem obrazów, których umysł nie chce przyjąć do wiadomości. Może on ciężko dotknąć zawodowców, mających o sobie wyobrażenie jako o ludziach twardych i doświadczonych. Oni po prostu nie są przygotowani na skalę zjawiska.
Zobaczyłem strażaków błąkających się jak lunatycy. Jakiś facet w mundurze policji drogowej siedział i płakał jak dziecko. Ten prawdopodobnie wyjdzie z tego bez szwanku. Pomocy będą potrzebowali ci, którzy udają twardzieli do końca.
Przynajmniej tym razem nie widziałem żadnych hien. Zobaczyłem takich w San Diego, gdzie samolot spadł w środku dzielnicy mieszkaniowej. Początkowo nie było możliwości, żeby powstrzymać gapiów, wypadek przyciągnął autentycznie chore osobniki, zanim policja zdołała oczyścić teren. Niektórzy zabierali kawałki ciał na pamiątkę, jeżeli możecie w to uwierzyć. Ja nie chciałem, ale pewien policjant przysięgał mi, że to prawda. Mówił, że jego kolega omal nie zastrzelił jednego z tych typów, który umykał z czyjąś nogą.
A właściwie dlaczego miałoby to być takie dziwne? Nic tak nie przyciąga tłumów jak wypadek. Jeżeli kraksa na autostradzie jest rozrywką, to katastrofa lotnicza powinna być sto razy większą rozrywką.
Katastrofy są jak trąby powietrzne, można się po nich spodziewać wszystkiego. Widziałem urwane głowy zawieszone w gałęziach drzew na poziomie wzroku. Kiedy indziej — ściskające się dłonie, mężczyzny i kobiety, kobiety i dziecka, same dłonie, podczas gdy reszta ciała została odrzucona gdzieś dalej.
Spojrzałem, na co patrzył Tom, kiedy go zemdliło. Leżała tam kobieca ręka, dość schludnie odcięta. Wypadek zabawił się tą ręką, układając ją na ziemi zagłębieniem dłoni do góry, z palcami ułożonymi w przyzywającym geście. Najednym z palców widniała ślubna obrączka. W każdym innym kontekście byłby to znak erotyczny i chyba to złamało Toma.
Za chwilę złamałoby i mnie, gdybym się nie odwrócił, co czym prędzej zrobiłem.
Roger Keane idealnie nadaje się na szefa kalifornijskiego biura Krajowej Komisji Bezpieczeństwa Transportu. Przypomina nieco Cary’ego Granta sprzed lat, z odrobiną siwizny we włosach i w garniturze z Beverly Hills. Nie należy do osób, które lubią sobie brudzić ręce, nie byłem więc zaskoczony znajdując go przy reflektorze, nadzorującego grupę, która z palnikami acetylenowymi gramoliła się na niebezpiecznie przechyloną część ogonową, żeby dostać się do rejestratorów. Dłonie wsunął głęboko w kieszenie tren-cza, kołnierz miał postawiony, w zębach trzymał nie zapalone cygaro. Odniosłem wrażenie, że w tym krajobrazie po masakrze najbardziej dolega mu niemożność zapalenia cygara ze strachu przed wciąż unoszącymi się w powietrzu parami benzyny.
Przywitał mnie i Toma, po czym kilka chwil spędziliśmy na wymianie uprzejmości. Bylibyście zdziwieni, jak to pomaga. Podejrzewam, że potrafiłbym odbyć całkiem udaną imitację uprzejmej konwersacji na środku pola bitwy.
Po tym wstępie zabrał nas na wycieczkę po miejscu katastrofy z miną właściciela. To miejsce należało do niego, na szczęście lub nieszczęście, i dopóki nie przekazał nam informacji, które już zdobył, w pewnym sensie tak było. Co nie znaczy, że promieniał zachwytem. Miał ponury wyraz twarzy, podobnie jak my wszyscy, i pewnie znosił to ciężej, bo rzadziej niż my widywał takie sceny.
Zwiedzaliśmy więc ten krajobraz po katastrofie niczym pełni skupienia turyści, zatrzymując się co pewien czas, żeby pogłowić się nad jakimś większym kawałkiem układanki.
Dla mnie jedynymi ważnymi rzeczami były rejestrator rozmów i rejestrator lotu. Słynne czarne skrzynki. W końcu dotarliśmy do części ogonowej. Akurat na czas, żeby być świadkami wydobycia i ostrożnego przekazania komuś stojącemu na ziemi rejestratora rozmów w kabinie załogi. Roger wyglądał na zadowolonego.
Ja też byłem zadowolony, ale bardziej mnie interesował ten drugi przyrząd.
Rejestrator parametrów lotu w nowszych samolotach to jest naprawdę coś. Stare notowały tylko sześć zmiennych, dane takie jak prędkość lotu, kierunek i wysokość. Zapisu dokonywały igły na metalowej folii. Ten 747 miał jeden z najnowszych rejestratorów dokumentujących czterdzieści czynników na taśmie magnetycznej. Mogliśmy się z niego dowiedzieć wszystkiego, od wychylenia klap do liczby obrotów silnika na minutę i temperatur. Nowe rejestratory stanowiły wielki krok naprzód z jednym wyjątkiem. Nie dorównywały starym urządzeniom trwałością.
Tom i ja zaczekaliśmy, aż robotnicy wydobędą drugi rejestrator, i ponieśliśmy je sami. Roger nie zaproponował nam pomocy, ale też nie liczyłem na to. Śmigłowiec wrócił i zabrał nas na miejsce upadku drugiego samolotu.