Выбрать главу

Wróciliśmy na lotnisko o wschodzie.

Tym razem weszliśmy tylnymi drzwiami i ochrona nie dopuściła do nas dziennikarzy. Zostaliśmy zaprowadzeni do pomieszczeń, które Port Lotniczy Oakland przekazał nam na czas pracy. Był tam mały pokój dla ścisłego kierownictwa, czyli dla mnie i dla moich lu dzi, średni, na cowieczorne spotkania wszystkich osób związanych z dochodzeniem w celu wymiany informacji i porównania notatek, oraz salka na konferencje prasowe. Ta ostatnia mnie mało obchodziła. Zapewne niedługo zjawi się tutaj C. Gordon Petcher i to będzie jego działka. Jego fotogeniczną gębę będą pokazywać w wiadomościach o szóstej, nie moją niedospaną i nie ogoloną.

Sprawdziłem wyposażenie, poznałem łączników z United, Pan Am i kierownictwa portu oraz ponownie spotkałem się z Kevinem Brileyem. Był w o wiele lepszym nastroju niż poprzednim razem. Rzucił mi na dłoń dwa klucze.

— Ten jest od pańskiego samochodu, a ten od pokoju hotelowego — powiedział. — Samochód stoi na parkingu Herza, a pokój ma pan w Holiday Inn, jakąś milę stąd. Pojedzie pan drogą…

— Do diabła, Briley, potrafię znaleźć Holiday Inn — powiedziałem mu. — Nikt hoteli nie maskuje. Dobrze się pan spisał. Przepraszam, że tak na pana naskoczyłem.

Spojrzał na zegarek.

— Jest siódma piętnaście. Powiedziałem dziennikarzom, że spotka się pan z nimi w południe.

— Ja? Przecież to nie moja robota. Gdzie jest Gordy? Wyraźnie nie wiedział, o kogo chodzi.

— C. Gordon Petcher. — Nadal nic. — Członek Komisji. Wie pan, Krajowa Komisja Bezpieczeństwa…

— A, jasne, jasne. — Potarł czoło i chyba zachwiał się na nogach.

Uświadomiłem sobie, że facet jest co najmniej równie zmęczony jak ja. Może bardziej, ja miałem kilka godzin snu w domu i potem w samolocie. Katastrofa zdarzyła się o dwudziestej pierwszej jedenaście jego czasu, pewnie więc był na nogach przez całą noc.

— Telefonował — przypomniał sobie Briley. — Przyleci dopiero późno wieczorem. Powiedział, że pan ma poprowadzić tę konferencję prasową w południe.

— Powiedział… Niech się wypcha. Czeka mnie od cholery własnej roboty. Nie mam czasu na szczerzenie zębów do kamer. — Uświadomiłem sobie, że znów wydzieram się na tego biedaka zamiast na Petchera. — Przepraszam. Niech pan go złapie telefonicznie i powie, żeby tu przyleciał. Kiedy zaczniemy fazę przesłuchań, on będzie grubą rybą. Oficjalnie to on odpowiada za cały ten zafaj-dany interes, ale ponieważ guzik się zna na samolotach i jest świadom swojej niewiedzy, to wie, że beze mnie i moich ludzi, którzy muszą mu powiedzieć, czego się doszukali, wyjdzie na durnia. Dlatego de facto ja tu rządzę przez następne dwa tygodnie. A to znaczy, że on ma wykonać swoją robotę, czyli z uśmiechem znosić panów dziennikarzy. Do niczego innego zresztą się nie nadaje.

Briley przyglądał mi się przez chwilę, zastanawiając się pewnie, czy nie przejdę do rękoczynów.

— Czy na pewno nie chce mu pan tego przekazać osobiście?

Uśmiechnąłem się.

— Chętnie bym to zrobił — stwierdziłem — ale nie mogę sobie na to pozwolić. Ja mam z nim do czynienia na co dzień w Waszyngtonie, a pan tu na wybrzeżu jest bezpieczny. Zmieńmy temat. Gdzie jest zwożony złom?

— United ma hangar na północnej stronie lotniska. Tam wszystko zbierają.

— A Pan Am?

— Podnajmują powierzchnię od United. Oba samoloty zostaną tam zwiezione.

— To dobrze. Będzie wygodniej. A co z ciałami?

Nie zrozumiał.

— Trupy. Gdzie składają trupy?

Chyba znów go zdenerwowałem. Odwrócił wzrok.

— Myślę, że gdzieś je zabierają… aleja…

— W porządku. Nie może pan robić wszystkiego. Dowiem się, gdzie są. — Poklepałem go po plecach i poradziłem, żeby się trochę przespał. Rozejrzałem się za Tomem. Rozmawiał z kimś, kto wydał mi się znajomy. Podszedłem do nich.

Tom miał nas właśnie sobie przedstawić, kiedy przypomniałem sobie nazwisko gościa.

— Pan Carpenter, prawda? Związek Kontrolerów Ruchu Lotniczego?

Skrzywił się na słowo „związek”. Jest to nowa organizacja, jej członkowie są bardzo jeszcze drażliwi i mają świadomość, że pod względem prestiżu plasują się tuż za senatorami i kongresmanami. Według mnie kontrolerzy ruchu lotniczego sytuują się nieco wyżej niż piloci, którzy są prawie tak samo solidarni i dbali o własne interesy jak policjanci i lekarze, i dużo wyżej niż antyzwiązkowi prezesi.

— Zrzeszenie, jeśli laska — powiedział, usiłując żartem zamaskować rozdrażnienie. — A pan jest Bili Smith. Słyszałem o panu.

— Tak? Kto prowadził te dwa samoloty, kiedy się zderzyły?

Skrzywił się znowu.

— Chce pan wiedzieć, co o panu mówią? Mówią, że jest pan bardzo konkretny. No dobrze. Nazywa się Donald Janz. I zanim pan spyta, nie jest w okresie szkolenia, ale nie jest też kimś, kogo by można nazwać weteranem.

Wymieniliśmy spojrzenia. Może wiedział, co myślę, boja miałem dość dobre wyobrażenie, co jemu chodzi po głowie. Nie chciał, żeby ta katastrofa obciążyła konto Zrzeszenia Kontrolerów Ruchu Lotniczego, i bał się, że potraktuję ich jako łatwy cel. Nie jest tajemnicą, że Komisja była od pewnego czasu niezadowolona ze stanu kontroli ruchu lotniczego. Upłynęły lata od masowych zwolnień i krajowa sieć połączeń lotniczych wciąż nie może wrócić do normy. Niezależnie od tego, co się na ten temat słyszy, wciąż przygotowujemy ludzi do objęcia stanowisk nie obsadzonych od czasu słynnego strajku kontrolerów, a nie uczą tego na żadnym uniwersytecie. Ludzie zdobywają wiedzę i doświadczenie w pracy, a w dzisiejszych czasach zostają rzucani na głęboką wodę znacznie szybciej niż kiedyś.

— Gdzie jest Janz?

— W domu, dostał środki uspokajające. Rzecz jasna, jest wstrząśnięty. Zdaje się, że wspominał coś o adwokacie.

— Naturalnie. Czy może go pan tu sprowadzić za dwie godziny?

— Czy to rozkaz?

— Nie mam prawa wydawać panu rozkazów, panie Carpenter. To jest prośba. Może przyjechać z adwokatem, jeżeli chce. Ale wie pan, że prędzej czy później będę z nim musiał odbyć rozmowę. I wie pan, jak się rodzą plotki. Jeżeli pański człowiek nie zawinił, a patrząc na pana mam uczucie, że tak pan uważa, to czy nie lepiej, żebym go wysłuchał teraz?

Tom usiłował zwrócić moją uwagę, spojrzałem więc na niego, a on podjął grę bez żadnej przerwy.

— Jesteśmy na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewni, że samoloty były w porządku. Pogoda raczej nie wchodzi w grę. Słyszałeś, co ludzie tutaj mówią. Błąd pilota, błąd kontrolera albo… błąd komputera. Jeżeli przywieziesz tu swojego człowieka, bardzo nam to pomoże znaleźć właściwą odpowiedź.

Carpenter podniósł wzrok, słysząc o błędzie komputera. Coś się gotowało w tym człowieku, ale nie wiedziałem co. Znów patrzył niezdecydowany na czubki swoich butów.

— Prasa będzie żądać jakichś odpowiedzi, panie Carpenter. Jak nie dostaną czegoś szybko, zaczną kombinować na własną rękę. Wie pan, dokąd to doprowadzi.

Spojrzał na mnie ze złością, ale chyba nie ja byłem powodem tej złości.

— Dobrze. Sprowadzę go tutaj za dwie godziny.

Odwrócił się na pięcie i odszedł. Spojrzałem na Toma.

— O co chodziło?

— Powiedział mi, że komputer wysiadł, kiedy nastąpiła katastrofa. Było to trzecie przeciążenie tego dnia.

— Niemożliwe.

Za wcześnie, żeby mówić o przełomie, ale jak dotąd była to pierwsza rzecz, która mnie zainteresowała.