— A swoją drogą, która godzina? — spytałem Toma.
— U mnie siódma zero zero.
— Czasu wschodniego czy zachodniego? Chcesz pójść do hangaru zobaczyć, co się tam dzieje?
Tom znał mnie, jak sądzę. Albo moje reakcje są niezmiernie łatwe do rozgryzienia.
— Może przedtem znajdziemy jakiś bar? — zaproponował.
Na wielkim lotnisku bar znaleźć nietrudno, a stan Kalifornia nie jest zbyt rygorystyczny co do godzin otwarcia. Nie było kłopotów ze zdobyciem drinka o siódmej rano.
Zamówiłem podwójną szkocką z lodem, Tom — Perrier, Sarsaparillę czy co tam pijają niepijący. Cokolwiek to było, pieniło się jak diabli, tak że od samego patrzenia bolała mnie głowa.
— Czego jeszcze się dowiedziałeś, kiedy ja byłem zajęty panem Brileyem?
— Niewiele. Głównie to, że Carpenter będzie się uskarżał na zbyt długie godziny pracy, przestarzałe komputery i że nie mają na co się przełączyć, kiedy komputer się zawiesi.
— Znamy to.
— Komisja stwierdziła, że nie pracują za długo.
— W tym akurat badaniu nie uczestniczyłem. Czytałem raport.
Tom nic nie powiedział. Znał moją opinię o tym raporcie. Myślę, że ją podzielał, choć nie miałem zamiaru go pytać. Na moim stanowisku mogę sobie pozwolić co jakiś czas na szczerość, kiedy jakiś ważniak się wygłupi. Nie oczekuję, żeby ktoś podtrzymywał moje wywrotowe poglądy, zwłaszcza publicznie.
— Dobrze. Kiedy nawalił ten komputer?
— W najgorszym możliwym momencie według Carpentera. Janz prowadził chyba z dziewiętnaście samolotów. Komputer się wyłącza, a on ma przed sobą ekran i około dziesięciu sekund na zgranie błysku A z błyskiem A prim. Dwa z tych błysków to były odrzutowce, które miał przekazać kontroli podejścia do lądowania w Oakland. Nie mógł się zorientować, który jest który, i polecił każdemu z nich dokładnie nie to, co trzeba. Myślał, że chroni je przed zderzeniem, a prowadził je na siebie.
Dla mnie sytuacja była jasna. Trudno to wytłumaczyć komuś, kto nie był w ośrodku kontroli ruchu lotniczego, kiedy wysiada komputer. Z przykrością stwierdzam, że widziałem to wielokrotnie.
W jednej chwili patrzysz na ostry, wyraźny okrągły ekran z mnóstwem linii i punktów. Każdy punkt jest oznakowany kilkoma rzędami cyfr. Można się zgubić, kiedy się to widzi po raz pierwszy, ale dla wyszkolonego pracownika cyfry identyfikują każdy samolot i dużo o nim mówią. Oznaczają wysokość, prędkość, numer trans-pondera. Obraz na ekranie jest generowany przez komputer i korygowany co dwie sekundy. Można go zmieniać, tak żeby każdy samolot zostawiał mały ślad coraz słabszych błysków, dzięki czemu wie się, gdzie samolot był, i ma się wyobrażenie, dokąd leci. Można kazać komputerowi usunąć wszystko inne i skupić się na jednej niebezpiecznej sytuacji. Ma się do dyspozycji kursor, który można naprowadzać na poszczególne samoloty i rozmawiać z ich pilotami. Jeżeli dwa samoloty wchodzą w niebezpieczną sytuację, komputer dostrzeże ją i da znać, że należy je rozdzielić.
A potem następuje przeciążenie. I komputer się zawiesza.
Wiecie, co się wtedy dzieje?
Ekran przewraca się z pozycji pionowej do poziomej. Ma to swoje uzasadnienie: błyski oznaczające samoloty nie są już oznakowane. Trzeba sięgnąć po małe plastykowe żetony, zwane popularnie kutrami krewetkowymi, które należy oznakować kredką i położyć obok każdego błysku. Kiedy błysk się przesuwa, należy przesunąć kuter. Rozdzielczość obrazu biorą diabli, ogląda się całkiem inną scenę. Dzieje się tak, jakby człowiek cofnął się z wieku komputerów do czasu pierwszych kroków radaru, jakiego używano podczas drugiej wojny światowej.
Na domiar złego błyski, które się widzi na tym nowym obrazie, mogą się nie pokrywać z widzianymi poprzednio. Nie korygowane obrazy odbić radarowych nie dadzą się porównać z komputerowo poprawionym przedstawieniem. Tam, gdzie się miało gustowne kreseczki oznaczające chmury (ze starannie podaną wysokością), teraz ma się okropny kleks szumu w zupełnie niespodziewanym miejscu.
Kiedy coś takiego zdarza się w godzinach spokoju, kontrolerzy po prostu wydają jęk i sięgają po kutry krewetkowe. Kiedy zdarza się w godzinach szczytu (a w regionalnym ośrodku kontroli takim jak Oakland-San Francisco, z trzema lotniskami cywilnymi, trzema wojskowymi i Bóg wie iloma prywatnymi, prawie zawsze są godziny szczytu), zapada dwu — albo trzyminutowa cisza, w której kontrolerzy rozpaczliwie usiłują sobie przypomnieć, gdzie kto był i czy ktoś zbliżał się do tego, co w ich żargonie nazywa się „sytuacją”.
Nie jestem wielkim miłośnikiem eufemizmów, ale „sytuacja” mi się podoba. Oto mamy, proszę państwa, sytuację, w której sześćset osób zostanie rozchlapanych po zboczu góry jak wielka puszka pasty pomidorowej.
— Co o tym myślisz? — spytałem Toma.
— Za wcześnie na wnioski. Sam wiesz. — Nadal jednak patrzył na mnie i wiedział, że pytam o nieoficjalną opinię. Nie ukrywał jej. — Myślę, że to będzie trudna sprawa. Mamy faceta z małym doświadczeniem i komputer z roku sześćdziesiątego ósmego. Dzisiaj to już epoka kamienna. Ale niektóre osoby będą się upierać, że Janz powinien dać sobie radę. Wszyscy inni jakoś sobie radzą.
— Tak. Chodźmy do tego hangaru.
Przez przyćmione szyby w barze nie widziałem, jaką mamy piękną pogodę, póki nie wyszliśmy na lotnisko. Był to jeden z dni, kiedy świerzbią mnie palce, żeby chwycić drążek mojego Stearma-na i wznieść się w błękitne przestworza. Rześki chłodek, powietrze czyste, słaby wiatr. Mimo tak wczesnej pory na zatoce nie brakowało żagli. Nawet stary, wielki i brzydki most łączący Oakland i San Francisco prezentował się dobrze na tle błękitu, a za nim wznosiło się najpiękniejsze miasto Ameryki. W przeciwnym kierunku widziałem wzgórza Berkeley i Oakland.
Samochodem Toma pojechaliśmy na drugi koniec lotniska. Nietrudno było znaleźć drogę do hangaru. Wystarczyło pojechać za sznurem ciężarówek załadowanych plastykowymi workami. Reszta zespołu była już na miejscu, poza Elim Seibelem oglądającym lewy silnik DC-10, który spadł w odległości około pięciu mil od głównego wraku. Kiedy weszliśmy do środka, byłem zdumiony ilością szczątków, które już ściągnięto z okolicy Livermore.
— United bardzo się śpieszy ze sprzątaniem — powiedział Jerry. — Ledwo udało nam się ich powstrzymać przed wywiezieniem największych części, póki nie udokumentujemy ich położenia. — Pokazał mi szkic mapy, na którym pieczołowicie odnotował miejsce każdego kawałka większego od walizki.
Rozumiałem, co muszą czuć ludzie z United. To miejsce koło Livermore było diablo publiczne. Żadna linia lotnicza nie lubi, kiedy tłum gapiów ogląda skutki jej klęski. Przysłali kilkusetosobową grupę robotników i do tego czasu miejsce upadku zostało już właściwie wysprzątane.
We wnętrzu hangaru panował straszny bałagan. Większe części złożono pod jedną ścianą, a całą resztę zaścielały plastykowe worki pełne drobnicy, na ogól pokrytej warstwą błota. Teraz zaczęły przybywać też części 747 i należało zrobić miejsce dla nich.
Wszystko to trzeba będzie posortować.
Nie była to moja działka, ale od samego widoku rozbolała mnie głowa. Zacząłem podejrzewać, że dwie podwójne szkockie o siódmej rano nie zrobiły mi najlepiej. W kieszeni płaszcza miałem jakieś pigułki od bólu głowy. Rozejrzałem się za wodą do popicia i zobaczyłem dziewczynę z tacą pełną kubków kawy. Wyglądała na nieco zagubioną, krążąc wśród stosów worków ze szczątkami. Co chwila spoglądała na zegarek, jakby wkrótce miała się gdzieś zgłosić.
— Chętnie się poczęstuję — powiedziałem.
Odwróciła się i uśmiechnęła. Albo raczej zaczęła się uśmiechać, bo uśmiech w połowie zastygł jej na ustach.