Zresztą co wam się nie podoba, dupki? Jak na dwudziestosied-mioletnią kobietę w moim miejscu i czasie, jestem okazem zdrowia.
Nie myślicie chyba, że organizowaliśmy te porwania dla sportu, co? Chyba już do was doszło, że było to rozpaczliwe rozwiązanie kwestii ostatecznej. Gdybyście mnie zobaczyli bez skórokombi-nezonu, zrozumielibyście natychmiast.
Ale nie zobaczy mnie nikt oprócz Shermana.
Kiedy skończył mnie masować, wycofałam swoje pretensje. Powinnam tu włączyć podziękowanie dla wspaniałych ludzi, którym zawdzięczamy skórokombinezon. Skaleczcie go i popłynie krew. Poglaszczcie go i zareaguje jak skóra, którą mieliście albo która jest pod spodem. Człowiek nie czuje, że go nosi, czuje nim. Jest jak żywy i działa w symbiozie z tym, co pozostało z twojego ciała.
Wielką jego zaletą jest większa niż prawdziwej skóry elastyczność. W razie potrzeby można mu nadać inne rysy. W zespołach ła-piduchów taka potrzeba często się zdarza.
Przyodziałam się w skórokombinezon i wyszłam z mieszkania.
Mieści się ono na osiemnastym czy dziewiętnastym piętrze kompleksu mieszkalnego. Nigdy tego nie policzyłam, windy troszczą się, dokąd mnie zawieźć. Budynek jest wykorzystany w połowie.
Zatrzymałam się na galerii i spojrzałam w dół, na tłum tępa-ków kręcących się po atrium.
Moi ludzie. Tacy piękni i tacy bezużyteczni.
Możecie nazywać mnie Morlokiem.
Pod koniec dziewiętnastego wieku niejaki Herbert George Wells napisał książkę. Nie miał pojęcia o przemieszczaniu się w czasie, nigdy nie słyszał o Bramie. Jego powieść była głównie komentarzem społecznym.
Ale jego bohater przenosił się w przyszłość. Znalazł tam dwa społeczeństwa, Elojów i Morloków.
My nazywamy ich tępakami i… jak? Ci z nas, którzy pracowali, nazywali się zdechlakami, twardzielami albo frajerami. Zgodziłabym się i na Morloków. W książce Wellsa Eloje byli piękni i bezużyteczni, ale dobrze się bawili. Morlokowie byli zezwierzęceni i pracowali we wnętrznościach świata.
Nie można mieć wszystkiego, tutaj metafora się wyczerpuje. W naszym przypadku zarówno tępacy, jak i robotnicy byli piękni na zewnątrz, a przegnili od środka. Ale my, zdechlaki, pracowaliśmy, a tępaki nie.
Nigdy tak naprawdę nie miałam do nich pretensji. Słowo daję.
Różne są reakcje na sytuację bez wyjścia.
Rozpacz i bezczynność.
Jedz, pij i popuszczaj pasa.
Samobójstwo.
I moja, polegająca na chwytaniu się brzytwy nadziei, jaką daje przemieszczenie się w czasie. Mniej więcej jeden człowiek na tysiąc wybierał mój sposób.
Samobójstwo cieszyło się dużą popularnością. Na wiosnę strach było wyjść na ulicę, z obawy przed spadającymi z góry ciałami. Skakano pojedynczo, parami i całymi rozchichotanymi grupami. Powietrzni nurkowie u kresu czasu. Jednak najpopularniejszym środkiem znieczulającym było życie na pełny gaz. Nie widzę żadnego rozsądnego powodu, dlaczego ten pomysł nie miałby być najlepszy. Dla nich. Co do mnie, gdybym mogła sobie na to pozwolić, już dawno byłabym mokrą plamą na chodniku.
Kłopot w tym, że mokra plama nie mogłaby zrobić nic, żeby zmienić świat, który zabił moje dziecko. Nie miałam dowodu, że moja praca przyniesie jakiś skutek, ale przynajmniej istniała taka szansa.
Nikt nikogo nie zmusza do pracy. Jeżeli ktoś nie chce, my byśmy nie chcieli jego. Nie wyobrażam sobie przekraczania Bramy do jakiejś starożytnej katastrofy w towarzystwie poborowego.
Praca wiąże się z pewnymi przywilejami. Dodatkowe przydziały lekarstw i odżywek, osobisty robot, czarnorynkowy tytoń… i to chyba wszystko. A, tak. Jako osoba pracująca mogę zabić każdego, kto mi wejdzie w drogę, kiedy wykonuję zadanie związane z Bramą. Wielki K. chroni prawa obywatelskie tępaków tylko wobec innych tępaków. Ja mogę ich likwidować bezkarnie, mogę wpaść w szał, jeśli zechcę, i położyć trupem tysiące, a Wielki K. nie powie mi złego słowa.
Zazwyczaj z tego nie korzystam. Chociaż czasami rano, na chodniku…
Gdybym natomiast zabiła drugiego pracownika, musiałabym przedstawić diablo dobry powód. Ale mogę to zrobić, jeżeli uznam, że potrafię się z tego wytłumaczyć.
Może to jest największa różnica między moim światem a tysiącami lat poprzedzającej go cywilizacji. Nie mamy właściwie rządu.
Wielki K. kieruje wszystkim. Jesteśmy anarchią na końcu czasu. Może to dziwnie brzmi w ustach kogoś, kto nosi tytuł szefa zespołu przechwytującego, ale ja po prostu objęłam to stanowisko, kiedy się zwolniło. Gdyby ktoś bardzo chciał je zająć, tobym mu ustąpiła. Pewnego dnia zabraknie chętnych i będziemy mogli zamknąć Bramę.
Na to popołudnie przewidziano jeszcze jedną akcję. Figurowała w planie od trzech dni. W tym czasie gnomy ze sztabu ustalały szczegóły, dobierały zespoły, planowały strategię. Rzadko mamy aż tyle czasu, uczestniczyłam w akcjach organizowanych w ciągu dwudziestu minut.
Jednak tą miałam kierować osobiście. I znów, nie ja się napra-szałam. Wybrał mnie Wielki K., ponieważ byłam najpodobniejsza do stewardesy, która znajdowała się sama w pokoju hotelowym od wieczoru poprzedzającego pechowy lot do godziny przed wejściem na pokład. Taki sposób rozpoczęcia akcji nazywamy sposobem na dżokera i ja miałam być dżokerem.
Stewardesa (właściwie hostessa, bo nie działo się to w roku 1955, tylko w politycznie poprawnych latach osiemdziesiątych) nazywała się Mary Sondergard. Pracowała w Pan American World Airways.
To oznaczało, że mam spędzić noc sama w Nowym Jorku. Nie miałam nic przeciwko temu. Nowy Jork w latach osiemdziesiątych to nie jest złe miejsce. Jeżeli tam sobie nie dasz rady, to nie dasz sobie rady nigdzie[1].
Do tego porwania przygotowano duży zespół. Było to zderzenie w powietrzu. Dwa duże odrzutowce wpadły na siebie i nasze zadanie polegało, jak zwykle, na wyciągnięciu z nich pasażerów, zanim spadną na ziemię.
Zebrałam ekipę w sali odpraw i sprawdziłam przebrania. Wszyscy mieli wyglądać jak hostessy, zostali więc podzieleni na dwie grupy według uniformów linii lotniczych. Byli tu Lilly Rangun i jej siostra Adelaida, Mandy Dżakarta, Ralph Boston, Charity Capetown, William Paryż-Frankfurt, Cristabel Parkersburg plus kilkoro innych, których słabo znałam. Wyglądało mi to na dobry zespół.
I dobrze było nie musieć się śpieszyć. Po moim wystąpieniu Cristabel wytknęła mi, że mówię niewyraźnie i używam słów, które w roku 1980 wyszły z użycia. To się zdarza. Między sobą używamy języka z elementami tak różnymi, jak trzynastowieczna chińszczyzna i czterdziestowieczny gab. Przed każdą akcją staramy się ograniczyć do języka docelowego, ale łatwo się pogubić. W głowie mam fragmenty tysiąca języków. Czasami wychodzi z tego pomieszanie z poplątaniem.
Wzięłam więc dodatkowy zastrzyk dwudziestowiecznego amerykańskiego angielskiego i miałam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Wjednej chwili w głowie mi zahuczało od słów i idiomów. Nie zawsze idzie tak gładko. Kiedyś połknęłam wirusa aliteracyjne-go w wadliwej pigułce językowej — przez cale tygodnie kaleczyłam babiloński i szpikowałam szwedzki głupimi sylabami, tak że trudno było ze mną wytrzymać.
Przekroczyłam Bramę i natychmiast zorientowałam się, że popełniono błąd.
Staraliśmy się złapać tę Sondergard w łazience, najlepiej w wannie. Nigdy nie jest się bardziej bezbronnym, niż kiedy się leży nago po szyję w wodzie. I tak było, wszystko zgodnie z planem, tyle że zamiast wkroczyć do łazienki, zmaterializowałam się wychodząc z niej.
1
Parafraza amerykańskiego powiedzenia „Jeżeli dasz sobie radę w Nowym Jorku, to dasz sobie radę wszędzie”