Jestem przekonana, że Wielki K. znalazłby na to długie naukowe uzasadnienie, lecz na mój nos głupi syn liczydeł musiał odwrócić znaki.
No i miałam kłopot. Nie mogłam dobrać się do Sondergard, chociaż widziałam ją w wannie, bo po prostu przeszłabym przez Bramę z powrotem do przyszłości. Jednak Brama ma tylko jedną stronę (nie jest to najbardziej dziwna jej cecha). Sondergard ze swojego miejsca nie widziała Bramy, chociaż patrzyła przez nią. To się zgadzało, ponieważ z jej strony Bramy nie było. Gdyby ją przekroczyła, znalazłaby się w sypialni.
Dlatego przyciągałam jej uwagę, pomachałam ręką, uśmiechnęłam się przesadnie i zrobiłam krok w bok. Przestała mnie widzieć. Czekałam.
Odgłos był taki, jakby wyplusnęła większość wody z wanny. Sondergard coś zobaczyła… albo jej się wydało, że coś zobaczyła.
— Co jest, do cholery? — Nie miała przyjemnego głosu, kiedy była przestraszona. — Kto… cholera… jest tam kto? Hej!
Robiłam w myśli notatki. Głos jest najtrudniejszy do podrobienia, a będę musiała ją naśladować przez jakiś czas. Gdyby tylko przestała wykrzykiwać.
Założyłam, że będzie musiała wyjść, żeby sprawdzić, co się dzieje, niezależnie od tego, jak jest przestraszona. Miałam rację. Wybiegła z łazienki, przechodząc przez Bramę, jakby jej nie było. Z jej strony tak to zresztą wyglądało. Zdążyła owinąć się ręcznikiem.
— Jezu Chryste! Co robisz w moim… — Słowa zawodzą w takich sytuacjach. Czuła, że powinna coś powiedzieć, ale wszystko brzmiałoby tak głupio. Może: „Przepraszam, czyja nie widziałam pani w lustrze?”
Przybrałam mój najlepszy panamerykański uśmiech i wyciągnęłam rękę.
— Przepraszam za wtargnięcie. Zaraz wszystko wyjaśnię. Widzi pani, ja… — Palnęłam ją w skroń, zatoczyła się i ciężko upadla. Ręcznik spadł na podłogę. — …zarabiam na studia. — Zaczęła się podnosić, poprawiłam jej więc w szczękę kolanem.
Uklękłam, sprawdziłam dziewczynie puls i potarłam kostki o dywan. Głowy są zadziwiająco twarde. Można sobie zrobić krzywdę, bijąc w głowę. Sondergard nie zrobiłam krzywdy, obluzowałam jej tylko kolanem parę zębów.
Należało przerzucić ją przez Bramę, ale musiałam się zatrzymać. Boże, tak wyglądać bez skórokombinezonu, bez protez! Serce omal mi nie pękło z zazdrości.
Złapałam ją pod kolana i zaciągnęłam do Bramy jak worek mąki. Ktoś wyciągnął ręce, chwycił jej mokre stopy i pociągnął. Żegnaj, moja słodka. Co byś powiedziała na długą podróż?
A potem nie było nic specjalnego do roboty. Usiadłam na brzegu jej łóżka, czekając aż minie podniecenie, a potem zrzuciłam pantofle i wzięłam z nocnego stolika jej torebkę. Pogrzebałam w niej sobie. Znalazłam napoczętą paczkę Virginia Slims i drugą jeszcze w celofanie. Zapaliłam cztery, zaciągnęłam się głęboko i opadłam na plecy.
Rzadko zdarza się wolna chwila podczas akcji. Była dopiero ósma wieczorem. Samolot Sondergard odlatywał następnego dnia wieczorem. Nagle opanowały mnie myśli zupełnie niegodne szefa akcji. Za moimi oknami rozciągało się Wielkie Jabłko[2], a ja miałam ochotę wycisnąć z niego trochę soku.
Rozsunęłam zasłony i wyjrzałam na zewnątrz. Oceniłam, że znajduję się na trzecim i ostatnim piętrze jednego z długich, nowych (w latach osiemdziesiątych) lotniskowych moteli. Nie widziałam samego lotniska i nie byłam pewna, czy to La Guardia, czy Idlewild (przepraszam, J. F. Kennedy). W dole rozciągało się jakieś centrum handlowe, parking był zatłoczony samochodami ludzi robiących gwiazdkowe zakupy. Naprzeciwko mieściła się dyskoteka.
Obserwowałam wchodzące i wychodzące pary, starając się odpędzić chandrę. Przyjemnie by było pójść tam i przetańczyć całą cholerną noc. Co tam, wystarczyłoby wziąć wózek na zakupy i pojeździć między pólkami wielkiego jak stodoła supermarketu.
Gdybym była młodsza, zrobiłabym to. Dla szefa zespołu prze-chwytującego taka radość nie wchodziła w rachubę. Przepisy bezpieczeństwa były tu nieubłagane. Należało minimalizować ryzyko, a jednonoga para trędowata agentka podskakująca do muzyki Bee Gees nie kwalifikowała się jako ryzyko konieczne. A jeśli mnie potrąci samochód na parkingu? A jeśli dostanę ataku szalu pod wpływem kolęd nadawanych w supermarkecie? Z punktu widzenia planu „Brama” nie liczyło się, czy będę żyć, umrę lub zwariuję, ale dopuszczenie, żeby jakiś doktor z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku zobaczył moją bioniczną nogę, to inna sprawa.
Zaciągnęłam więc zasłony z powrotem.
Podniosłam słuchawkę i zamówiłam wystawną kolację do pokoju, potem odkryłam, że Sondergard prawie nie ma pieniędzy. Miała dużo plastykowych kart, ale nie byłam przygotowana na podrabianie jej podpisu na czekach. Sięgnęłam więc do własnej torebki i wyciągnęłam zwój banknotów, które zabrałam ze sobą. Sprawdziłam daty na paru (może przesadna ostrożność, ale nigdy nie zaszkodzi się upewnić), a nawet potarłam jeden palcem, żeby mieć pewność, że farba wyschła.
Nie było wątpliwości, że Departament Skarbu da się nabrać.
Usiadłam na łóżku i w oczekiwaniu najedzenie czytałam Biblię Gideona. Ten Gideon niewątpliwie miał swoiste poczucie humoru. Weźcie choćby Księgę Rodzaju. Właśnie uwięzłam w tym, kto kogo zrodził, kiedy zjawił się kelner. Oprócz krwistego befsztyka zamówiłam szóstkę Budweisera i karton Cameli. Zapaliłam dwa papierosy, włączyłam telewizor i zabrałam się do befsztyka. Mięso było mdłe, jak całe jedzenie w dwudziestym wieku. Przeszukałam szafy, ale kulki przeciwmolowe wyszły już z użycia w hotelach, pożarłam więc befsztyk, jaki był.
Potem wzięłam ciepłą kąpiel i wyciągnęłam się na łóżku, ruszając palcami bosych stóp na tle telewizora.
Komu potrzebna dyskoteka? Uświadomiłam sobie, że jest mi bardzo dobrze. Przyjemnie było być zupełnie samej. Obejrzałam wiadomości i program Johnny’ego Carsona. Jako nocny film szedł „Kandydat” z Robertem Redfordem. Mogłabym jeść tego faceta łyżkami. Byłam w nim zakochana, odkąd zobaczyłam „Butch Cassi-dy i Sundance Kid” w samolocie podczas jednej z akcji.
Mogę tylko powiedzieć, żeby lepiej uważał, do jakiego samolotu wsiada. Jeżeli kiedykolwiek wpadnie w moje ręce, Sherman pójdzie na złom.
Spalam do późna. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz mi się to zdarzyło.
Telewizja dotrzymała mi towarzystwa przez całe popołudnie, aż wreszcie nadszedł czas, żeby się ubrać, wezwać taksówkę i jechać na lotnisko. Dzień był piękny. Autostradę przykrywał gruby koc spalin. Powietrze było tak nasycone, że paliłam Camele po jednym.
Miałam świadomość, że jestem ponad wszelką wątpliwość jedyną osobą w Nowym Jorku, która napawa się tutejszym powietrzem, ale to było tym przyjemniejsze. Pocierpcie trochę, wy zdrowe dranie!
Celowo przyjechałam w ostatniej chwili. Kiedy dojechałam na miejsce, pozostałe hostessy już wsiadały do samolotu. Udało mi się ograniczyć rozmówki do minimum. Ponieważ niektórzy członkowie załogi znali Sondergard dobrze, musiałam uważać. Udawałam, że mam kaca. Chwyciło. Widocznie nie było to czymś wyjątkowym.
Przez pierwszą część lotu trzymałam się z dala od innych, pracując jak szalona. Obsługa pasażerów nie zostawiała mi czasu na pogaduszki z resztą załogi. Wywołało to zdziwione spojrzenia; zrozumiałam, że Sondergard nie była dumą Pan Amu, ale nie miało to znaczenia. W trakcie lotu podmieniałam stewardesy jedną po drugiej, w miarę jak Brama pojawiała się i znikała w toaletach.
To prosta sztuczka. Mam przy zegarku wskaźnik wykrywający obecność Bramy. Kiedy poczułam łaskotanie w przegubie, po prostu szłam do toalety, otwierałam drzwi i wołałam którąś ze stewardes.