Przy niektórych katastrofach możemy ich zadowolić. Przy najgorszych nie ma na to żadnych szans, ale muszą się przekonać na własne oczy. Wszystko, co zostało z wujka Charlie’ego zmieści się do śniadaniówki.
Co można zrobić? Pokazać im urwaną dłoń i pytać, czy poznają obrączkę? Przecież większość ciał nie ma twarzy.
Kostnica mieściła się w szkolnej sali gimnastycznej. Parking był pełen samochodów członków rodzin, stał tam też wóz lokalnej stacji telewizyjnej.
— Ostrożnie, Bili. — Tom odciągnął mnie łagodnie dalej od kamery. — Nie chcesz chyba wylądować w wieczornych wiadomościach. Nie w ten sposób.
— Mam nadzieję, że piekło istnieje, Tom. A kiedy ci faceci tam trafią, diabeł podetknie im kamerę pod nos i spyta, jak się czują.
— Jasne, Bili, jasne.
Ulżyło mi, kiedy znalazłem się w sali z nieboszczykami.
Ciał było może siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt. To znaczy tyle długich, wąskich worków na ciała leżało w równych rzędach. Na drugim końcu sali leżało dużo więcej worków bez żadnego określonego kształtu. Z Waszyngtonu przyjechał zespół FBI. Zdjęli już odciski palców ze względnie całych ciał i teraz pracowali nad palcami, które udało się im znaleźć. Później zostaną przebadane szczęki, chociaż bylibyście zdziwieni, jak niewiele osób udaje się zidentyfikować na podstawie uzębienia.
Przedstawiono nas odpowiedzialnemu agentowi specjalnemu z Oakland, a waszyngtońskich chłopaków od odcisków palców już znaliśmy. FBI otrzymało tę mało przyjemną robotę tylko dlatego, że mieli w kartotece więcej odcisków niż wszystkie inne organizacje razem wzięte. Jeżeli się czyta ich materiały, można pomyśleć, że mają dziewięćdziesiąt dziewięć procent identyfikacji zwłok. W rzeczywistości po paru tygodniach większość rodzin zostanie powiadomiona, że nie udało się znaleźć ani jednego kawałka ich krewniaka, i w wielu kaplicach odbędą modły za duszę zamiast pogrzebów. Dużo spalonego mięsa wywieziono gdzieś, żeby się tego po cichu pozbyć. Nigdy nie pytałem, gdzie się to wywozi. Lekarze i grabarze powinni mieć jakieś swoje tajemnice.
Spotkaliśmy się z koronerami powiatów Contra Costa i Ala-meda, szefami zespołów paramedyków i strażaków oraz ze sporą grupą lekarzy. Panował tu ożywiony ruch.
Pracowałem przy katastrofach, gdzie pozwalano krewnym wędrować po kostnicy i zaglądać pod koce. Nie ma sposobu, żeby to było ładne i nie powodowało mdłości, ale są jakieś granice. Tutaj rozpoznawanie odbywało się głównie za pomocą przedmiotów osobistych. W sąsiednim pomieszczeniu stały rzędy stołów z nadpaloną odzieżą i biżuterią, wszystko oznakowane numerem ciała, z którego zostało zdjęte. Tłum ludzi oglądał tę makabryczną wystawę.
Tom i ja szukaliśmy Freddie’ego Powersa, agenta, który ściągną! nas tu do kostnicy. Wypatrzyliśmy go na drugim końcu pokoju z rzeczami osobistymi. Jest on mniej więcej typowym jasnowłosym, wykształconym Teksańczykiem w służbie państwowej, wysokim i konserwatywnie ubranym.
— Cześć, Bili, cześć, Tom. Mam tutaj coś, co was może zainteresować. — Jeszcze niedawno powiedziałby Howdy. Mówią, że z człowieka nie da się wyprać Teksasu, ale Freddie pracował nad sobą. Mówił niemal zupełnie poprawnie. — Bili Smith, Tom Stanley, a to jest Jeff Brindle.
Brindle — niski, kędzierzawy, pod trzydziestkę, ubrany w zakrwawiony kitel — był lekarzem. Chętnie się uśmiechał i miał lekko wystające zęby.
— Jeff to wszystko poskładał i zwrócił moją uwagę — mówił Freddie. Zdawało mi się, że jest nieco zbity z tropu. Ściśle biorąc, jego obowiązkiem była identyfikacja trupów. Może obawiał się, że wkracza na moje terytorium. A może chodziło o coś innego.
— Właściwie nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale niewątpliwie jest cholernie dziwne — wtrącił Brindle. Spojrzał na Freddie’ego. — Mam im pokazać?
— Chciałbym, żeby ktoś to zrobił — powiedziałem.
Freddie kiwnął głową i wziął do ręki męski zegarek, Timex na elastycznym pasku. Pasek był poplamiony zakrzepłą krwią, a szkiełko popękane, ale sekundnik działał.
— Choć się uszkodzi, ale chodzi — przeciągnął Freddie. Spojrzałem na niego. Kiedy Freddie przeciągał z teksaska, znaczyło to, że zbliża się niespodzianka. Spojrzałem na zegarek. Wskazywał dziesiątą czterdzieści pięć i parę sekund. Spojrzałem na swój zegarek i stwierdziłem, że pokazuje bez paru sekund dziesiątą.
— U mnie jest dziesiąta i osiemnaście sekund — powiedział Tom.
Freddie zaprosił mnie gestem do następnego stołu, gdzie ułożył około dwudziestu zegarków. Pochyliłem się, żeby je lepiej obejrzeć.
To i owo rzucało się w oczy od razu. Wszystkie chodziły, choć niektóre nie miały szkiełek. Wszystkie pokazywały tę samą godzinę, dziesiątą czterdzieści pięć. Było w nich coś jeszcze, ale na razie nie potrafiłem tego nazwać.
— Wszystkie są mechaniczne — zauważył Tom. Rzeczywiście, to było to.
Freddie nic nie mówił, zaprowadził mnie tylko do drugiego zbioru zegarków.
Tych było więcej, ale widziałem dalej na stole, że główna masa tych dziwnych eksponatów dopiero mnie czeka.
Znów same mechaniczne. Tutaj żaden nie chodził, niektóre były tak stopione, jakby zostały wycięte z obrazu Salvadora Dali. Żaden z tych, które dawały się odczytać, nie wskazywał godziny późniejszej niż dziesiąta. Większość pokazywała dokładnie dziewiątą pięćdziesiąt sześć.
— Samolot uderzył o ziemię o dziewiątej jedenaście — powiedział Freddie.
— Ajedenaście i czterdzieści pięć daje pięćdziesiąt sześć. Spieszą się o czterdzieści pięć minut, podobnie jak tamte. Co macie jeszcze?
Chyba zrozumiał, że zaczynam się niecierpliwić, bo dalej już mówił szybciej.
— Te cztery tutaj, też mechaniczne, pokazują pierwszą czterdzieści pięć. Wszystkie chodzą. A tu mamy tuzin mechanicznych zatrzymanych, które pokazują wszystkie dwunastą pięćdziesiąt sześć.
— Ci ludzie nie przestawili zegarków na czas pacyficzny — zaproponował wyjaśnienie Tom.
— Ja też tak myślę.
Zastanowiłem się nad tym. Nic mądrego nie przychodziło mi do głowy, ale musiałem coś powiedzieć.
— Czy te zegarki są z jednego samolotu, czy z obu?
— Z obu. Przeważnie z 747. Wątpię, czy znajdziemy wiele z DC-10, ale te, które znaleźliśmy, zgadzają się z resztą.
W końcu Tom wyraził słowami, co nam wszystkim nie dawało spokoju.
— Kto nastawia zegarek czterdzieści pięć minut do przodu? Mnie nie przychodził do głowy żaden powód, dlaczego pasażerowie dwóch samolotów wpadli na ten sam genialny pomysł.
— Dziękuję, Freddie — rzekłem zbierając się do odejścia. — Nie wiem wprawdzie, co to znaczy, ale na pewno się tym zajmiemy.
Freddie zrobił minę, jakby coś przeskrobał.
— To jeszcze nie wszystko, Bili — powiedział. Powinienem był się domyślić. Zaprowadził mnie kawałek dalej, gdzie rozłożono sporo zegarków elektronicznych. Wszystkie były ślepe, zmiażdżone albo nadtopione. — Może te staromodne są najlepsze — mówił Freddie. — W każdym razie te z kółkami zębatymi i sprężynami wyszły z tego lepiej. Ale mamy też kilka, które przetrwały. Jak ten.
Pokazał mi nie uszkodzony Seiko. W okienku obok daty migały cyferki w nieodgadniony elektroniczny sposób. Trzecia czternaście, jedenasty grudnia.