Выбрать главу

— Temu się całkiem popieprzyło — stwierdziłem. — Nie ma nawet nic wspólnego z resztą.

— Mnie to mówisz? Odlicza czas w sposób, który nazwałbym nieco dziwnym. Przyjrzyj mu się bliżej.

Tym razem zwróciłem uwagę na sekundy. Czterdzieści, trzydzieści dziewięć, trzydzieści osiem, trzydzieści siedem… Rzuciłem zegarek na stół.

— Do diabła, Freddie, każda katastrofa wywołuje jakieś swoje dziwactwa. Skoro wszystkie tamte zegarki śpieszą się o czterdzieści pięć minut, mogę uznać, że to ma jakiś związek z wypadkiem. Albo przynajmniej może mieć. Ale jeden zegarek, który zwariował i chodzi do tyłu… Daj spokój!

Freddie westchnął.

— Zgodziłbym się z tobą, przyjacielu, gdyby nie dwie sprawy. Po pierwsze, miałem trochę do czynienia z elektroniką i nie potrafię wytłumaczyć, co mogłoby spowodować, żeby zegarek zaczął chodzić do tyłu. Rzecz w tym, że wszystko, co by go aż tak skołowało, zniszczyłoby cały chip, rozumiesz?

Nie rozumiałem, ale dzisiaj nikt się nie przyzna, że nie wie czegoś o komputerach, żeby nie wyglądać jak stary dwupłatowiec. Wzruszyłem więc tylko ramionami.

— Powiedziałeś, że chodzi o dwie sprawy. Jaka jest druga?

Wyciągnął tylko rękę i pokazał mi. Dalej na stole leżały jeszcze trzy zegarki elektroniczne. Na wszystkich była trzecia trzynaście i wszystkie chodziły do tyłu.

Donaldjanz znajdował się w strasznym stanie. Wyglądał, jakby miał w żyłach więcej Valium niż krwi. Był to jeszcze dzieciak, najwyżej dwudziestopięcioletni, młodszy niż Tom Stanley, ubrany w pogniecioną białą koszulę z przekrzywionym krawatem. Bez przerwy skubał wąsy i drapał się po nosie, zasłaniając na różne sposoby twarz. Siedział między Janem Carpenterem ze Związku — przepraszam, Zrzeszenia Kontrolerów Ruchu Lotniczego i jakimś palantem, w którym na odległość wyczułem adwokata.

Siedzieliśmy w pokoju narad na lotnisku w Oakland i zbliżała się druga po południu. Od rana zjadłem tylko pączka i kanapkę z szynką, mój żołądek nie był więc w najlepszym stanie, ale wreszcie przygotowano taśmę z DC-10 i chciałem ją przesłuchać w obecności Janza.

Przesłuchiwanie taśmy z kabiny załogi na miejscu wypadku nie jest całkiem zgodne z regulaminem. Oryginalna taśma znajdowała się już w drodze do Waszyngtonu. Tam Krajowa Komisja Bezpieczeństwa Transportu dysponuje skomplikowanymi urządzeniami, które czyszczą, wzmacniają i analizują okropne zazwyczaj nagrania, jakie otrzymujemy z rejestratora rozmów. Przepuszczenie taśmy przez ten młyn wymaga zwykle około dwóch tygodni. Dlatego czasami przed wysłaniem taśmy każę zrobić kopię. Właśnie kopii mieliśmy wysłuchać.

Z pomieszczenia wyproszono dziennikarzy. Zacząłem od obserwacji Janza, ale wkrótce wciągnęło mnie to, co słyszałem.

Ktoś mówił:

— United trzy, pięć, tutaj Oakland. Mam was na dwudziestu trzech tysiącach, schodzicie na piętnaście. Pod wami jest ruch… — i tak dalej. Zobaczyłem, że Janz podskoczył na dźwięk swojego głosu. W każdym razie zakładałem, że to jego głos, bo nigdy go nie słyszałem. Jakość dźwięku była całkiem dobra.

Było kilka rozmów, wszystkie rutynowe, i nieco normalnych kabinowych pogwarek, chociaż trzeba przyznać, że dwaj piloci z DC-10 nie mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia. W pewnym momencie usłyszeliśmy, jak wchodzi stewardesa i zamykają się za nią drzwi.

Ciągnęło się to przez dziesięć czy piętnaście minut. Pożyteczne było połączenie głosów z nazwiskami. Byli z nami w pokoju szefowie pilotów Pan Amu i United, żeby nam w tym dopomóc, i zanim usłyszeliśmy z taśmy coś naprawdę interesującego, miałem wszystkich w samolotach zidentyfikowanych.

W DC-10 lecieli kapitan Vern Rockwell, drugi pilot Harold Davis i mechanik pokładowy Thomas Abayta. Zastanawiałem się nad jego narodowością. Co jakiś czas słyszeliśmy głos kapitana Gil-berta Craina, pilota Boeinga 747, odpowiadający przez radio na wezwania Janza. W okolicy było też wiele innych samolotów i słyszeliśmy fragmenty ich rozmów, dochodzące do kabiny DC-10 przez radio.

United 35 schodził przez warstwy chmur z północnego wschodu. Janz kierował maszyną przez serię zwrotów prawie dokładnie na kierunek zachodni, żeby ją przekazać wieży w Oakland. Davis wspomniał coś o chmurach, a Rockwell skarżył się na pogodę w Oakland. Sprawiał wrażenie, że nie przepada za tym miastem. Abayta powiedział coś o randce, którą ma wieczorem, i pozostali dwaj chyba się roześmiali. Potem się zaczęło.

— United trzy, pięć — powiedział Janz — widzę was za daleko na południe. Macie na drodze inny samolot. Zwiększ prędkość i skręć w lewo.

— Tak jest, Oakland, ale… — i to był ten moment, bo Janz natychmiast znów był na fonii.

— Pan Am osiem, osiem, zero, zalecam rozpocząć skręt w lewo i natychmiast zmniejszyć prędkość. Jaką masz wysokość, osiem, osiem, zero?

Znów spojrzałem na Janza. Nie musiałby zadawać tego pytania, gdyby komputer działał. Pokazywałby wysokość obok błysku osiemsetosiemdziesiątki. Janz nie zareagował. Nie byłem pewien, czy w ogóle coś słyszy.

Ktoś, jestem prawie pewien, że to był drugi pilot Davis, spytał:

— Co, do diabła?

— Nie wiem — powiedział Rockwell. — Lepiej go posłucham. Połącz się z nim.

— Oakland, tu United trzy, pięć. Wykonuję…

Ale Janz nie pozwolił mu dokończyć.

— United trzy, pięć, czy widzisz coś z prawej strony?

Nastała chwila ciszy. Mogłem sobie wyobrazić, jak Davis wygląda przez okno. Musiał zbliżyć twarz do samej szyby, ponieważ przy skręcie w lewo jego prawa strona była mocno podniesiona.

— Nic, Oakland — odpowiedział Davis po chwili. — Jesteśmy w chmurach. Czy polecasz…

— Jezus! Tuż nad…

To byl znów Rockwell, ale więcej nic już nie zdążył powiedzieć. Usłyszeliśmy zgrzyt metalu, daleki i niewyraźny, a zaraz potem rozdzwoniły się alarmy. To wszystko, co słyszeliśmy przez jakieś pięć sekund. Potem znów odezwał się Rockwell.

— Oakland, tu… trzymaj to, trzymaj!

W tle krzyczał coś mechanik Abayta. Może wyłapiemy jego słowa w laboratorium, będziemy taśmę puszczać tyle razy, aż wreszcie uzyskamy względnie kompletny zapis. Tymczasem wszyscy słuchaliśmy ostatnich słów Verna Rockwella, wypowiedzianych spokojnym, niemal znudzonym głosem.

— Oakland, tu United trzy, pięć… zderzyliśmy się z czymś i samolot nie reaguje… ster kierunkowy nie działa… nie ma reakcji sterów wysokościowych. Straciliśmy większą część lewego skrzydła i samolot jest w ogniu, powtarzam, samolot w ogniu.

— Wyszliśmy z chmur — wtrącił Davis. — Dawaj, dawaj, wyciągaj go, w górę, w górę.

Znów Rockwelclass="underline" — Samolot jest w ostrym skręcie w lewo.

Abayta: — Piętnaście tysięcy stóp.

Rockwelclass="underline" — Opuszczam prawą lotkę… drążek wibruje.

Davis: — Daj nos do góry… spadamy, Vern.

Rockwelclass="underline" — Tak wygląda.

Abayta: — Brak ciśnienia hydraulicznego, zapasowy system…

Rockwelclass="underline" — Próbuję… spróbuję… to na nic… dobrze, spróbujmy… cholera!

Nigdy nie słyszałem, żeby pilot spadającego samolotu podniósł głos. Niektórzy bywają bardziej podnieceni niż Rockwell, ale nigdy jeszcze nie zetknąłem się z objawami paniki. Ci ludzie nauczyli się, że zawsze można coś jeszcze zrobić i będzie im bardzo głupio, jeżeli o tym czymś zapomną. Dlatego próbują, próbują i nie przestają próbować, aż mają ziemię tuż przed nosem i myślę, że wtedy czują się głupio. Wreszcie uświadamiają sobie, że nie mają już czasu, żeby czegoś jeszcze spróbować. Coś przegapili. Spieprzyli sprawę. Są wściekli, że nie rozwiązali problemu na czas, i wtedy mówią: „Cholera!”