Jasne, że się boją. Przynajmniej ci, którzy z tego wyszli i z którymi rozmawiałem, mówią, że czuli coś ogromnie przypominającego strach. Ale ich zadaniem jest utrzymanie samolotu w powietrzu i wykonują je jeszcze, kiedy roztrzaskują się o ziemię.
Można definiować bohaterstwo, jak się chce, ale dla mnie to jest to. Pozostać na stanowisku bez względu na okoliczności. Czy to będzie pilot walczący ze swoim spadającym samolotem, czy telefonistki, lekarze i siostry robiące swoje w bombardowanym Londynie, czy nawet orkiestra grająca do końca na „Titanicu”…
To jest wypełnianie swojego obowiązku.
W pokoju zapadła cisza. Nikomu nie przychodziło do głowy nic, co można by dodać. Rockwell nie powiedział nic nieśmiertelnego, nic bohaterskiego, co dałoby się zacytować, a jednak nikt nie chciał zepsuć tej chwili.
To należy do moich obowiązków.
— Posłuchajmy drugiej taśmy — powiedziałem i natychmiast podniósł się gwar. Spojrzałem w lewo, gdzie siedziała z notatnikiem na kolanach stenografistka z United. Była blada i miała wilgotne oczy. Posłałem jej uśmiech, który miał znaczyć „nie ma się czego wstydzić, ja cię rozumiem”, ale chyba pomyślała, że ją podrywam. Taką już mam twarz, stwierdzam ze smutkiem. Podobno mój normalny wyraz twarzy jest albo trochę złośliwy, albo trochę lubieżny.
— Jeszcze nad nią pracują. — Eli spojrzał znacząco w stronę Jan-za, osłanianego przez swoją obstawę. Westchnąłem i podszedłem do niego. Usiadłem na krześle okrakiem, twarzą do Janza. Przedstawiono mi jego adwokata, ale nazwiska nie zapamiętałem.
Nie da się przeprowadzić śledztwa bez adwokatów. Wkrótce będą się tu roić jak robaki w tygodniowym ścierwie.
— Miałem i trzydziestkępiątkę, i osiemsetosiemdziesiątkę tam, gdzie być powinny — zaczął Janz ociężale. Wzrok wbił w swoje dłonie splecione na kolanach. Cały czas myślałem, że ten gość za chwilę spadnie z krzesła. Powieki mu opadały, a potem nagle otwierał oczy i dalej oglądał swoje ręce. Miał dwa sposoby mówienia: za szybki i za wolny. To wybuchał potokiem słów, to z niewyraźną miną mamrotał coś niezrozumiale.
— I gdzie to było, Don? — powiedziałem zachęcająco.
— Co?
— W jakiej kolejności podchodziły? Oba na Oakland, tak? Który miałeś przekazać wieży w pierwszej kolejności?
Miał nieobecne spojrzenie.
Powinienem się tego spodziewać. Adwokat znów chrząknął ostrzegawczo. Mieliśmy już za sobą wykład, dlaczego jest przeciwny tej rozmowie, i wielokrotnie mi przerywał, oskarżając o gnębienie jego klienta. Gnębienie! Palant w trzyczęściowym garniturze! Do diabła, wiedziałem, że nie należy chłopaka dociskać. Bałem się, że wybuchnie płaczem.
— W porządku, panie doradco — powiedziałem podnosząc ręce. — Żadnych pytań, dobrze? Będę tylko siedział i słuchał.
Pewnie zresztą był to i tak najlepszy sposób. Pytania zbijały Jan-za z tropu. — Co mówiłeś, Don? — podjąłem rozmowę. Przypomnienie sobie, na czym stanęliśmy, zajęło mu kilka minut.
— A tak. Który był pierwszy. Nie pamiętam.
— Nieważne. Jedź dalej.
— Co? A tak.
Nie wykazywał żadnej ochoty do mówienia, a potem nagle zalał nas znów potokiem słów.
— Miałem chyba z piętnaście samolotów pasażerskich na tablicy. Nie wiem ile prywatnych. Kilka wojskowych… Tej nocy ruch był duży, ale radziliśmy sobie, panowałem nad sytuacją. Widziałem, że te dwa zbliżają się do siebie, ale miałem masę czasu, żeby im skorygować kurs.
Nie groziła im kolizja. Nawet gdyby nie miały już ze mną kontaktu, powinny się minąć w odległości jakichś… czterech, pięciu mil.
Dałem więc trzydziestcepiątce… skręt w prawo. Niewielki. Byłem z tego zadowolony, bo zrobiłem za trzydziestkąpiątką większą dziurę dla kogoś… tak, to był PSA coś tam z… Bakersfield. Numer jedenaście, zero, jeden.
Uśmiechnął się słabo na wspomnienie, jak sprytnie to zrobił. Potem twarz mu się zmieniła.
— Wtedy wysiadł komputer. Miałem pełne ręce roboty. Chyba odsunąłem w myśli trzydziestkępiątkę i osiemsetosiemdziesiątkę na dalszy plan; dopiero co zajmowałem się nimi i wiedziałem, że są bezpieczne. Miałem inną sytuację… było kilka innych samolotów… którymi musiałem się zająć. — Janz spojrzał na Carpentera. — Jak długo komputer nie działał?
— Dziewięć minut — odrzekł cicho Carpenter.
— Dziewięć minut. — Janz wzruszył ramionami. — Czas wtedy biegnie inaczej. Oznakowałem je… — Spojrzał na mnie pytająco. — Wie pan, jak to jest, kiedy komputer się zawiesi? Wie pan, jak…
— Wiem — powiedziałem. — Wracacie do ręcznego znakowania.
— Zgadza się. Ręcznego. — Roześmiał się niewesoło. — Nie uprzedzano mnie, że to będzie takie trudne. Kiedy już miałem ponownie prawie wszystko pod kontrolą, komputer nagle ożył z powrotem. Kilka lotów było nawet oznakowanych, ale brakowało informacji o wysokości. To się zdarza, kiedy komputer wznawia działanie. Niektóre informacje się gubią, a inne…
— Wiem — potaknąłem. Wyobrażałem go sobie, jak stara się przestawić z jednego systemu na drugi przy niepełnych danych.
— Komputer działał jeszcze wolno. To nie był jeszcze czas rzeczywisty.
— Tak zwykle bywa — wtrącił Carpenter z gniewem skierowanym przeciwko mnie.
Po adwokacie widać było, że się pogubił, i bałem się, że zaraz zgłosi zastrzeżenie. Wyraźnie znalazł się na obcym terytorium i nie wiedział, czy ma pozwolić klientowi mówić o sprawach, w których nie mógł mu służyć radą. Carpenter zauważył to i potrząsnął głową.
— Niech się pan nie martwi — powiedział. — Don tylko mówi, że komputer się spóźniał. Zakładamy, że o jakieś piętnaście sekund, co stanowi przeciętną w trudną noc. — Adwokat nadal nie zdradzał zrozumienia, co zdenerwowało Carpentera. — To znaczy, że obraz, który Don widział na ekranie, przedstawiał sytuację sprzed piętnastu sekund. I to było wszystko, na czym mógł się oprzeć. Czasami komputer spóźnia się nawet o półtorej minuty. Nikt nie może winić Dona za to, że jego komputer jest antykiem.
Mina Carpentera zdradzała, że on ma dość dobre wyobrażenie, kogo należy winić, ale na razie nie chce mówić. Adwokat wyglądał na usatysfakcjonowanego.
Janz nie odnotował tej wymiany zdań. Nadal przebywał w ośrodku kontroli, usiłując zapanować nad nową sytuacją.
— Od razu zauważyłem, że trzydzieści pięć i osiemset osiemdziesiąt stanowią problem. Nie były tak blisko, żeby wszcząć alarm, ale zbliżały się do tego punktu. W każdym razie, uwzględniając opóźnienie komputera, nie sądziłem, że są już w niebezpieczeństwie. Rzecz w tym, że były nie tam, gdzie powinny.
Znajdowały się po niewłaściwej stronie wobec siebie. Do diabła, nie miałem pojęcia, jak mogły się tak minąć. Wychodziło mi, że nie miały na to dość czasu, nawet jeżeli moje wyliczenia kursu były błędne. Ale trzydziestkapiątka powinna lecieć na północ od osiemsetosiemdziesiątki, a było na odwrót. I zbliżały się do siebie.
Oparł głowę na rękach i wolno nią pokręcił.
— Nie miałem dużo czasu na podjęcie decyzji. Obliczałem, że mają przed sobą trzy minuty, ale cholerny alarm nie uruchamiał się i tego też nie rozumiałem. Oddaliłem je od siebie i uznałem, że się zastanowię nad tym później, pisząc raport. I wtedy zamieniły się miejscami.
Podniosłem głowę i spojrzałem na Carpentera. Skinął ponuro głową.
— Chcesz powiedzieć, Don, że komputer błędnie oznakował te dwa samoloty?