W sumie teren katastrofy w ciągu siedmiu dni odwiedziło pięćset dwanaście osób, w następnym tygodniu przybyły jeszcze dwadzieścia dwie osoby, głównie typy patologiczne, a potem liczba wizyt gwałtownie spada.
Dokonaliśmy przeglądu następnych trzech stuleci. Śledziliśmy tysiące Navajów i Hopi i setki turystów, oglądaliśmy dziesiątki tysięcy kojotów i Wielki Komputer odnotował każdy potencjalny kontakt. Jednak, jak wiecie, pełny przegląd życia każdej osoby od chwili, kiedy ta miała kontakt ze szczątkami samolotu, zająłby więcej czasu niż same wydarzenia w czasie realnym. Dlatego musimy się zadowolić przeglądem.
W dodatku nawet dzisiaj na miejscu katastrofy można z głębokości pięćdziesięciu stóp wykopać resztki kadłuba i silników. Robimy to, potrzeba nam jeszcze jednego dnia, żeby całkowicie przesiać ziemię w promieniu trzech mil od miejsca wypadku, ale perspektywy odnalezienia paralizatora są niewielkie. O wynikach będę was informował.
Najbardziej obiecujący trop to, rzecz jasna, pracownicy Federalnego Zarządu Lotnictwa. Siedzimy szczegółowo ich dalsze życie. Wciąż istnieje szansa, że ktoś z przybyłych na miejsce wypadku znalazł broń i ją zabrał. Jeżeli nie znajdziemy jej w naszych wykopaliskach, będziemy musieli przyjąć, że tak się stało. Problem polega na tym, że te szczątki leżały tam przez pięćdziesiąt tysięcy lat i paralizator mógł zostać znaleziony w każdej z dwudziestu sześciu miliardów minut, jakie upłynęły od wypadku.
Zastanawiałam się, dlaczego ja go właściwie lubiłam. Palant się popisywał. Fakty w małym palcu, robimy to i to, dochodzenie jest w dobrych rękach… Nigdy bym nie zaakceptowała podobnego raportu od kogoś z moich podwładnych, nawet z jednej z tych dwudziestu sześciu miliardów minut. Ponieważ jednak nie ja tu rządziłam, przełknęłam gniew i czekałam, kiedy Coventry dojdzie do tego, co naprawdę ważne.
— Ważnym czynnikiem — powiedział, potwierdzając moją opinię na temat tego, co mówił dotychczas — jest sam strumień czasu. Wszystkie dokonane dotychczas pomiary wskazują, że strumień czasu zaabsorbował tego twonka bez anomalii.
Trochę mi ulżyło. Żeby podsumować to, co dotychczas powiedział, bez ozdobników:
Zostawiono w przeszłości dwa paralizatory. Jeden z nich prawdopodobnie nigdy nie zostanie odnaleziony. Jeżeli tak, to sama je go obecność w przeszłości nie wystarczy, żeby naruszyć delikatną równowagę wydarzeń. Byliśmy w domu.
Nawet gdyby ktoś broń znalazł, nie musiało to oznaczać katastrofy. Mogła zostać uszkodzona i wtedy byłaby tylko dziwacznym kawałkiem plastyku z jakimiś drucikami. Mogła wywołać parę zdziwionych min i tyle. Zdziwione miny potrafimy przeżyć.
Mówimy o sztywnej ramie wydarzeń, ale faktycznie ma ona nieco swobody. Widocznie wydarzenia mają tendencję, żeby przebiegać tak, jak powinny, zgodnie z jakimś planem ustalonym przez kogoś, kto zarządza tym śmierdzącym wszechświatem. Zmiany, jeżeli są niewielkie, korygują się same w sposób, którego nikt nie rozumie, ale który szydzi ze wszystkich teorii na temat wolnej woli.
Wyobraźcie sobie Indianina, przechodzącego przez miejsce katastrofy z roku 1955 w wiele lat później. Natyka się na zgubioną broń Pinky, uszkodzoną, bezużyteczną, ale nie mającą prawa tam być. Podnosi ją, drapie się w głowę i broń odrzuca.
Gdyby wszechświat był absolutnie sztywny, bylibyśmy zgubieni. Chwila, w której miał paralizator w ręku, zmieniłaby jego życie w minimalnym stopniu, ale ta zmiana odbiłaby się echem w czasie, narastając z każdym rokiem. Możecie sobie wyobrazić dowolny scenariusz.
Indianin wraca do swojego dpi o pięć sekund później. Dzwoni telefon, on biegnie, ale się spóźnia i nie odbiera wiadomości, która by do niego dotarła, gdyby się nie schylił po paralizator. (Czy w tipi były telefony? Czy Indianie mieszkali w nich w 1955 roku? Nieważne.) Gdyby odebrał telefon, wskoczyłby na konia i pojechał do miasteczka, gdzie wpadłby pod samochód prowadzony przez mordercę, który jechał kogoś zabić, a teraz miał kłopoty z przejechanym Indianinem. Dzięki temu człowiek, który miał być zabity, żyje i za kilka lat znajduje lekarstwo na pewien typ raka, na który zachoruje prezydent Stanów Zjednoczonych w 1996 roku. W ten sposób prezydent nie umrze wtedy, kiedy miał umrzeć, i wybuchnie wojna, która nie miała wybuchnąć.
Gdyby tak to wyglądało, nie moglibyśmy porywać ludzi z innego” czasu.
Faktycznie jednak działa to tak, że zostaje nam pole manewru. Trzeba tylko pamiętać o dwóch istotnych zasadach.
Pierwsza: Można zabierać rzeczy z przeszłości, jeżeli pozostawia się na ich miejsce odpowiednie zastępstwo.
Druga: Zdarzenia mają tendencję do powrotu na swoje wyznaczone tory.
Cierpicie na brak nośników energii? Dlaczego nie przenieść się za pomocą Bramy do roku pięciotysięcznego przed Chrystusem i wyciągnąć bilion baryłek ropy naftowej spod Arabii Saudyjskiej, na długo zanim pojawi się tam jakiś nadęty szejk naftowy?
Świetnie. Nie ma problemu. Pod warunkiem że zastąpicie ją bilionem baryłek ropy nie do odróżnienia od tej, którą podkradli-ście.
Możemy zabierać tylko te rzeczy, których brak będzie niezauważalny albo których zniknięcie jest logiczne. (Kto liczy, ile spinaczy jest w pudełku? Kto podnosi krzyk, jeżeli zniknie jeden karton papierosów z transportu liczącego dziesięć tysięcy kartonów? Osoba racjonalna, jeżeli w ogóle coś takiego zauważy, zakłada drobną kradzież. Ja sama podkradłam tak niejeden karton.)
Ale obowiązuje żelazna zasada. Jeżeli bierzemy coś większego, musimy pozostawić dobrą kopię.
I tak, jeżeli ktoś ma zginąć i nikt już nie zobaczy go żywego, możemy porwać go, kiedy jeszcze żyje, i podstawić pustaka, nie do odróżnienia od trupa, jakim miał się stać.
Zasada druga daje taką możliwość. Kopia nie musi być idealna, nie na poziomie genetycznym, nie na poziomie subatomowym. Może ważyć parę uncji mniej albo więcej niż oryginał. Zawsze będą jakieś drobne różnice, ale wszechświat to znosi do określonej granicy.
Dzięki temu przechwytujemy ludzi.
Poza tymi drobnymi akceptowalnymi zmianami zaczyna się pole olbrzymiego ryzyka.
Fachowa nazwa tego, czego się boimy, to „paradoks dziadka”. Mówiąc po prostu, cofam się w czasie, popełniam jakieś głupstwo i w rezultacie mój dziadek ginie w wieku lat ośmiu. A to oznacza, że nigdy nie spotkał mojej babki, nie urodził się mój ojciec i ja się nie urodziłam. Paradoks polega na tym, że skoro się nie urodziłam, to jak mogłam wrócić i zabić dziadka?
Nikt nie wie. Wiele jest teorii na temat Bramy, niektóre są kontrowersyjne, ale na ogół przyjmuje się, że wszechświat dostosowuje się po linii najmniejszego oporu. Poprawia się w jakiś wielowymiarowy sposób, a kiedy skończy, okazuje się, że nie było żadnego wehikułu czasu. Mój dziadek żył i mój ojciec się urodził, bo nie cofnęłam się w czasie i nie manipulowałam przy łańcuchu przyczy-nowo-skutkowym.
Nie wiem, co by to oznaczało dla mnie. Pewnie byłabym tępa-kiem, śmiałabym się ze wszystkiego, używała życia, a potem zanurkowałabym z wieżowca na bruk. Całe moje życie było związane z Bramą. Nie wyobrażam sobie siebie bez Bramy.
Choć z drugiej strony…
(A przy wędrówkach w czasie zawsze jest jakaś druga strona…)
Moi współcześni nie wynaleźli Bramy.
Znajdowała się tam gdzie teraz przez tysiące lat, podczas gdy wokół niej cywilizacje rodziły się i ginęły.
Wierzymy, że została wynaleziona przez ludzi, ale nie możemy zajrzeć do tego czasu, jako że, widocznie, Brama wtedy działała.
I coś stało się z tymi ludźmi.
Chciałabym wiedzieć co. Może tak się przestraszyli tego, w co się wdali, że wyłączyli Bramę i bojąc się albo nie umiejąc jej zniszczyć, uciekli na pustynię. Wiemy, że koniec Pierwszej Cywilizacji Bramy zbiega się z wielką wojną i ciemnymi wiekami. Ci, którzy przeżyli, nie pisali książek historycznych. Jest to największa wyrwa między moim czasem a wiekiem dwudziestym.