Ludzie z mojego czasu wyprawiali się do tej epoki pierwszego zamknięcia Bramy. Było ich tak wielu, że nie ma sensu do niej zaglądać; na każdym kroku napotyka się białe plamy temporalnej cenzury.
Nikt z tych ludzi nie wrócił.
Pewnie jest to związane z zasadą przyczyn owości i paradoksem dziadka, ale nie pojmuję jak.
Rzecz w tym, że gdyby Bramy nigdy nie było, żyłabym w zupełnie innym świecie. Może w lepszym, ale najprawdopodobniej w gorszym. Czy może być coś gorszego? Owszem. Wiek Ostatni mógłby nastąpić trzy albo cztery tysiące lat temu zamiast teraz. Gatunek ludzki, zamiast zmierzać ku zagładzie, mógłby już wymrzeć. To prawie cud, że przetrwaliśmy aż tak długo.
To jest jedna z teorii. Najlepsza. Co do najgorszej…
Może się też zdarzyć, że jeżeli paradoks dziadka został uruchomiony i historia od twonka w górę zaczyna się rozłazić…
…to wszyscy cicho i nagle znikniemy.
Nie tylko wy i ja, ale Słońce, Jowisz, Alfa Centaura i Mgławica Andromedy.
I tak dalej.
Znane jest to jako teoria Kosmicznego Obrzydzenia. Albo: Jeżeli macie się tak bawić, to ja zabieram swoje zabawki i idę do domu. Podpisane: Bóg.
Coventry mydlił nam jeszcze oczy przez dobrą chwilę opowieściami o nadludzkich wysiłkach jego sekcji i śledzeniu intymnych momentów z życia około sześciu tysięcy ludzi, którzy umarli tysiące lat temu. Wyglądało mi to na dobry moment, żeby się nieco zdrzemnąć, i pewnie bym to zrobiła. Ostatecznie, przyznajmy to, Coventry i jego sekcja w ciągu dziesięciu godzin odwalili kawał roboty i, jak na razie, chyba wykluczyli wypadek z 1955 jako źródło zakłócenia strumienia czasu. Poczułam ulgę.
Wtedy Coventry przeszedł do drugiego twonka.
— Tutaj — powiedział — sytuacja wydaje się beznadziejna.
Czy zdarzyło się kiedyś, że włosy na karku stanęły wam dęba? Mnie tak. Usłyszałam w uszach ryk, głos gromu, jak narastające trzęsienie ziemi albo wichry przemian huczące w ruinach czasu.
Słyszałam, jak Bóg mruknął: „W porządku, ludzie, ostrzegałem was…”
— Paralizator Ralpha spadł wraz z DC-10 na pastwisko w pobliżu autostrady międzystanowej pięćset osiemdziesiąt, niedaleko Li-vermore w Kalifornii. Tam został znaleziony przez robotnika zbierającego szczątki i złożony w hangarze Międzynarodowego Portu Oakland, gdzie pozostawał przez czterdzieści osiem godzin. Potem prawdopodobnie wszedł w jego posiadanie William Archibald Smith zwany Billem, pracownik Krajowej Komisji Bezpieczeństwa Transportu. Spośród wszystkich ludzi, którzy mogli znaleźć broń, on stanowi zapewne najgorszą możliwość. Ma przygotowanie techniczne i dociekliwy umysł.
Nie potrafimy określić, czego się dowiedział z oględzin broni. Wiemy tylko, że wszedł do hangaru, w którym znajdował się paralizator, o godzinie jedenastej w nocy trzynastego grudnia. Możemy go obserwować wewnątrz hangaru tylko przez chwilę, potem następuje biała plama, okres cenzury temporalnej trwający dwie godziny. Kiedy Bili Smith wychodzi z hangaru, możemy opisać jego działania jedynie w kategoriach prawdopodobieństwa.
Ktoś jęknął. Może to nawet byłam ja. Podniósł się ożywiony gwar, wymieniano niespokojne spojrzenia, powiało grozą. Trudno się dziwić. Kiedy musimy mówić o niezmiennej przeszłości w kategoriach prawdopodobieństwa, to znaczy, że łajno już wpadło do wentylatora i jeżeli go jeszcze nie czujemy, to tylko dlatego że jest w drodze.
Nie będę cytować Martina. Nie byłoby to wobec niego uczciwe. Był tak samo przerażony jak my wszyscy, a u niego strach ujawnia się jako pedanteria. Stał się jeszcze bardziej nieznośnie oschły i drobiazgowy w opowieści prowadzącej do obsadzenia Billa Smi-tha w roli najważniejszego człowieka we wszechświecie.
Jak tylko zobaczyłam Smitha na ekranie monitora czasu, pomyślałam: Może powinnam wrócić i go zlikwidować?
Nie najlepszy sposób na rozpoczęcie znajomości, ale jeżeli zabicie go miałoby zapobiec naruszeniu struktury historii, zrobiłabym to bez zmrużenia oka.
Rzecz jasna, byłoby to najgorsze, co mogłabym zrobić. Według podglądu Maruna Smith miał przed sobą wiele lat życia, utopił się w 1996 roku i zabicie go w Oakland niewątpliwie naruszyłoby strumień czasu.
Usiadłam i słuchałam szumu rozmów po wyjściu Martina, ale sama się do nich nie włączyłam. Miałam pewien pomysł i nie chciałam go spalić.
Wreszcie, sama nie do końca przekonana, wyszłam z sali i udałam się do terminalu.
— Słuchaj, ty… — zaczęłam, ale stwierdziłam, że nie jestem w nastroju do takich gierek. — Wielki K., on-line, proszę.
— On-line — odpowiedział. — Czy rozmawiam z Louise Baltimore?
— Tak, nie udawaj tak wstrząśniętego. Chciałabym uzyskać prostą odpowiedź.
— Dobrze. Jak brzmi pytanie?
— Co wiesz o placu Jacka Londona?
— Plac Jacka Londona jest lub był miejscem blisko wybrzeża w Oakland, w Kalifornii. Został nazwany na cześć znanego pisarza. Powstał w połowie dwudziestego wieku jako część planu przebudowy miasta i pełnił rolę atrakcji turystycznej dla nielicznych turystów odwiedzających Oakland. Chcesz więcej?
— Nie, myślę, że to wystarczy.
Znalazłam Martina Coventry’ego na zewnętrznym balkonie budynku Bramy. Stał i patrzył na pole wraków, albo, jak to czasem nazywaliśmy my, porywacze, Trójkąt Bermudzki. W innych czasach uznano by to może za muzeum. Dla nas była to po prostu historyczna składnica złomu. Podeszłam do Martina i razem z nim patrzyłam na odpadki z pięciu wieków działania Bramy.
Jak dokonać porwania z jednomiejscowego samolotu myśliwskiego? A co z samolotem, który wpada w tarapaty nad oceanem i znika bez śladu? Albo z hiszpańską galeoną zatopioną przez burzę? Albo z kapsułą kosmiczną spadającą na Słońce?
Najlepszą metodą przy tego rodzaju katastrofach jest przeprowadzenie przez Bramę całego pojazdu.
W przypadku odrzutowego myśliwca chwytamy go w pierścienie hamujące. Samolot zwalnia i staje, my zdejmujemy pilota, zazwyczaj dość oszołomionego, a potem, w zależności od tego, gdzie miał spaść, albo przerzucamy samolot z pustakiem zamiast pilota o tysięczną sekundy później, niż go schwytaliśmy, albo po prostu zostawiamy go na polu wraków. Kończą tam wszystkie pojazdy, które nigdy nie zostały odnalezione. Po co je odsyłać? Trzeba kupę energii, żeby odesłać przez Bramę transatlantyk. To jest prawdziwy powód, dlaczego nie odnaleziono wraku „Titanica”: rdzewieje u nas na złomowisku.
Tuż obok dumy linii Cunarda leży pojazd kosmiczny z dwudziestego ósmego wieku.
Pole wraków ma kształt zbliżony do trójkąta o boku pięciu mil i jest zapchane lądowymi, morskimi, powietrznymi i kosmicznymi pojazdami, jakie tylko można sobie wyobrazić. Tuż przede mną stały cztery napędzane śmigłami samoloty, które, jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, rzeczywiście pochodzą z Trójkąta Bermudzkiego.
Znajdowały się w opłakanym stanie. Przechwyciliśmy je około pięćdziesięciu lat temu i, podobnie jak wszystko na tym polu, padły ofiarą związków chemicznych zawartych w powietrzu. Deszczyk z nieba w tej Wspaniałej Przyszłości, która jest moją ojczyzną, to nie żarty.
— Urodziłem się, żeby być historykiem — powiedział Coventry niespodziewanie. Gdyby mi wyznał, co chce dostać od świętego Mikołaja na Gwiazdkę, nie byłabym bardziej zaskoczona.
— Naprawdę? — spytałam.
— Tak. Czy może być bardziej zaszczytny zawód w Wieku Ostatnim?