I bardziej niepotrzebny, pomyślałam, ale zachowałam to dla siebie. Historycy, jak rozumiem, istnieli po to, żeby przekazywać wiedzę i legendy przyszłym pokoleniom. Bez potomków pisanie historii wydało mi się zajęciem dość bezpłodnym. Ale on zawsze mnie wyprzedzał o krok.
— Wiem, że urodziłem się w niewłaściwej epoce dla tego zawodu — przyznał i po raz pierwszy na mnie spojrzał. — Mimo to nie mogę na to patrzeć obojętnie. Cóż to byłby za pomnik! Jaki dowód ludzkiej woli przetrwania!
Wskazywał to, co pozostało z długiej łodzi wikingów, w której porwaniu uczestniczyłam nie więcej niż pół roku temu. Ta gęsta substancja, którą nazywamy powietrzem, wyżarła już w niej ziejące dziury. Tutaj konstrukcja z drewna to jak konstrukcja z sera.
— Czy wyobrażasz sobie wiosłowanie w czymś takim przez Atlantyk?
— Tak, rozumiem cię — powiedziałam. — Tylko ty nie wiesz, że to był prawdziwy pływający dom wariatów. Nie musiałeś mieć do czynienia z jego szalonym kapitanem. Nazywał się Lars Łupacz Głów. Powiedział mi, że Thor kazał mu żeglować do Grenlandii. Lars nie przejmował się nawigacją, chociaż wiedział o niej więcej, niżbyście podejrzewali, ponieważ tym razem prowadził go bóg. Przechwyciłam go wraz z załogą w pasie ciszy morskiej, który przebywali na wiosłach. Dwa dni dzieliły ich od śmierci głodowej. Jeszcze trochę i zaczęliby zjadać swoich towarzyszy, którzy wcześniej przenieśli się do Walhalli. Powiem ci, że smród na tej…
— Nie ma w tobie cienia romantyzmu, Louise.
Zastanowiłam się nad tym.
— Nie mogę sobie na to pozwolić — odpowiedziałam po chwili. — Za dużo jest jeszcze pracy do zrobienia.
— O tym właśnie mówię. Masz wiele wspólnego z Larsem, niezależnie od tego, czy to rozumiesz.
— Mam nadzieję, że nie pachnę tak jak on.
Niektóre z moich najlepszych ripost przechodzą nie zauważone. Martin ciągnął dalej, jakby mnie nie słyszał.
— Nigdy nie spotkałem kogoś z silniejszą wolą parcia naprzód. Nie ma już nowych lądów do odkrycia. Prawdę mówiąc, wszystko, co możesz zrobić, to przesunąć datę zakończenia przedstawienia o dzień czy o tydzień, a ty pchasz!
Poczułam się niezręcznie. Nie ulega wątpliwości, że pod jednym względem mnie rozszyfrował: mało mnie obchodzą romantyczne idee, takie jak los ludzkości, bogowie albo „dobro musi zatryumfować”. Widziałam los w akcji i mogę wam powiedzieć, że to jedno wielkie świństwo.
— Co ludzie mówią tam w sali? — spytał. — Jak przyjmują moją analizę sytuacji?
— Nikt nie jest zachwycony. Powiedziałeś, że sytuacja jest beznadziejna, i myślę, że wszyscy się z tobą zgadzają. W sprawach Bramy i strumienia czasu jesteś niekwestionowanym autorytetem.
— Czy nikt nie ma pomysłu? Planu działania?
— Jakim cudem? Oczekują od ciebie, że znajdziesz wyjście. A ty powiedziałeś, że wyjścia nie ma. Gdyby mieli spadkobierców, pewnie pisaliby teraz testamenty.
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
— Racja. Jaki więc masz plan?
7. STRAŻNICY CZASU
Kada składa się z dziewięciu osób. Nie wiem dlaczego, chociaż Wielki K. mógłby mi powiedzieć, gdybym spytała, ponieważ to on wybiera i mianuje członków Rady. Lubiłam sobie wyobrażać, że jeżeli kiedyś spieprzymy sprawę totalnie i wszechświat rozlezie się w szwach, tak że wszystkie epoki będą ze sobą współistnieć, w ten sam sposób ustalilibyśmy drużynę na mistrzostwa świata.
Oficjalna nazwa brzmi Rada Programowa. Jest to czysta uprzejmość. Oni niczego nie programują. Komputery od dawna są zbyt skomplikowane i dokładne, żeby zwykły śmiertelnik mógł grzebać w ich instrukcjach.
Są jednak cechy, których nikomu jeszcze nie udało się wprowadzić do banków pamięci.
Nie pytajcie mnie, jakie to cechy.
Jedną z nich może jest wyobraźnia, inną empatia. Niewykluczone też, że przeceniam gatunek ludzki. Może Wielki K. utrzymuje Radę, żeby mu się nie przewróciło w głowie, żeby nie stać się Bogiem. Istnieje takie niebezpieczeństwo. Może dla zachowania perspektywy Wielki K. potrzebuje kontaktu z głupotą, przesądami, złośliwością i zwykłym samolubstwem. Albo, jak my wszyscy, musi się co jakiś czas po prostu pośmiać.
Tak czy inaczej, Rada stanowi coś na kształt rządu. Żeby wejść w jej skład, trzeba być niewiarygodnie starym, mieć trzydzieści sześć czy siedem lat, dobrze powyżej średniej przeżywalności.
Nie trzeba dodawać, że wszyscy członkowie Rady są gnomami. Z większości zostało niewiele oprócz centralnego układu nerwowego. Czasem zostaje tylko mózg, a w więcej niż jednym przypadku podejrzewam, że nawet tego nie ma.
Są też poza wiekiem inne wymagania, ale nigdy nie udało mi się ich odkryć. Na pewno inteligencja i ekscentryczność. Jeżeli jesteś trzydziestoośmioletnim supergeniuszem i nie sposób z tobą wytrzymać, to masz znakomite szansę na znalezienie się w Radzie.
Dziwna to zbieranina. Większość z nich, w odróżnieniu od innych gnomów, nie dba o wygląd. Niektórzy zdecydowali się umieścić swoje mózgi w pełnych sztucznych ciałach, ale częściej nie bardziej przypominają ludzi niż mój Sherman. Ali Teheran jest taki jak Larry: tors umieszczony na piedestale. Marybeth jest gadającą głową, gęba na słupku, jak w tanim horrorze. Nancyjokohama to mózg w naczyniu, a Bezimienny to tylko głośnik na biurku. Jedynie Wielki K. wie, kim, gdzie i czym on jest.
Kto zna ich prawdziwe znaczenie? Wątpię, czy oni sami potrafią na to odpowiedzieć. Faktycznie jednak nigdy nie słyszałam, żeby Wieki K. podważył jakąś decyzję Rady. A plan „Brama”, ostatnia wątła nadzieja ludzkości, wylągł się w sali Rady, nie w superzim-nych synapsach Wielkiego K.
Zrozumiałe, że byłam odrobinę stremowana, mając wystąpić przed tak dostojnym gronem. Z kapsuły czasu wiedziałam, że to mnie czeka. Nie wiedziałam natomiast, że poproszę o audiencję, myślałam, że zostanę wezwana. Nie byłam z tego powodu ani trochę szczęśliwsza.
Chciałam, żeby poszedł ze mną Martin Coventry, ale odmówił. Patrząc na nich, zrozumiałam dlaczego. On ich nienawidził, nienawidził z instynktowną pasją, którą znałam aż za dobrze. Podczas gdy moim przeznaczeniem było rozkładać się za życia, póki mnie nie zainstalują wśród innych gnomów w sztabie, Martin Coventry miał trafić tutaj. Od dziewiątego roku życia był niewątpliwym kandydatem do Rady. Nie mam mu za złe, że nie chciał oglądać swojej przyszłości.
Sala Rady zachwyciłaby hollywoodzkiego scenografa. Była futurystyczna jak cholera. Ścian nie mogłam znaleźć, póki na którąś nie wlazłam. Zupełnie jakby człowiek stał na rozległej, pozbawionej jakichkolwiek cech równinie, całej białej, z dziewięcioma cudakami siedzącymi za wygiętym czarnym stołem albo na nim.
Cóż, jeżeli im się tak podoba, to bardzo proszę.
Uznałam, że szefem jest Peter Phoenix, bo siedział pośrodku. Miał wygląd bardziej ludzki niż cała reszta razem wzięta, no, może był trochę zrobiony na starotestamentowego Boga. To on rozpoczął uroczystość.
— Rozumiem, że zdarzył się twonk i że masz plan, żeby to naprawić.
— Dwa twonki — powiedziałam, zastanawiając się, czy to właściwa liczba mnoga.
— A ty, być może, jesteś odpowiedzialna za jeden z nich? — Phoenix uniósł ciężką brew. Prawie słyszałam skrzyp lin.
— Możliwe. Jestem gotowa przyjąć wasz osąd w tej sprawie. I waszą karę.
— Mów zatem.
Opowiedziałam im o tym nieszczęsnym dniu, który skończył się śmiercią Pinky, Ralpha i prawdopodobnie Lilly. Przekazałam historię z porywaczem najprościej, jak potrafiłam, nie ukrywając żadnej okoliczności, która mogłaby mieć znaczenie. Minęło około czterdziestu ośmiu godzin czasu rzeczywistego od śmierci Pinky. Ostatnie dwadzieścia cztery z nich, po rozmowie z Coventrym, spędziłam przy monitorze czasu, poznając pana Smitha chyba lepiej niż jego rozwiedziona żona. To był człowiek, o którym chciałam rozmawiać z Radą, ale uznałam, że najlepiej będzie dojść do tego stopniowo.