Streściłam więc wykład Coventry’ego z poprzedniego dnia, opowiadając im historię pierwszego twonka, tego, za który nie ponosiłam odpowiedzialności, poza pośrednią odpowiedzialnością przełożonego osoby, która błąd popełniła. Powiedziałam im, że nie natrafiliśmy na ślad broni i mamy prawie stuprocentowe praw dopodobieństwo, że jeśli ktoś znalazł paralizator w ostatnich pięciuset stuleciach, nie zrobi! nic, co zmieniłoby jego czyjej życie.
— Nareszcie jakaś dobra wiadomość — wypowiedziała się Nancyjokohama.
Chciałabyś takich więcej, o odrażająca? Właśnie wpuściłam stadko piranii do tego akwarium, w którym pływają twoje szare komórki, pomyślałam.
Dałam sobie z tym spokój, nawet mój brak szacunku ma swoje granice.
— Nieprawdaż? — rozpromieniłam się. — A teraz klasyczny ciąg dalszy. Zła wiadomość polega na tym, że zlokalizowaliśmy drugi paralizator. Piekielnie trudno będzie go odzyskać. Czy mogę prosić o monitor?
Spod podłogi tuż koło mnie wyłonił się monitor czasu. Obejrzeliśmy zmontowane wyniki trzydziestu godzin poszukiwań, efekt pracy prawie tysiąca agentów.
Pierwsza scena pokazywała miejsce upadku DC-10. Prawie czarny ekran rozświetlały drobne, urocze ogniki. Kamera zrobiła najazd, aż ekran wypełnił prawie całkowicie jeden robotnik, który, wyraźnie wstrząśnięty, ciągnął plastykowy worek. Mężczyzna schylił się, podniósł coś i miał wrzucić do worka. Obraz zastygł i na zbliżeniu zobaczyliśmy przedmiot w jego ręku. Był to paralizator Ral-pha. W jego wnętrzu płonęło czerwone światełko.
To jest pierwszy kontakt człowieka z tym twonkiem. Nic poważnego, jak widzicie. Ten osobnik nie ma pojęcia, co znalazł. W jego zachowaniu nie zaszła zmiana, która mogłaby zmienić bieg czasu.
Twonk został zabrany do budynku przeznaczonego na składanie nieorganicznych szczątków pozostałych po katastrofie.
Pozwoliłam im obejrzeć wnętrze budynku przedstawione na monitorze. Ukradkiem wytarłam ręce o spodnie.
— Nieorganiczne szczątki…
Wciągnęło mnie to. Za dużo czasu spędziłam w towarzystwie Martina Coventry’ego, a co gorsze, wiele okien czasowych, w których mogliśmy obserwować Billa Smitha, zostało pochłoniętych przez nie kończące się zebrania. Nagle przeszłam na płynny język techniczny, uniwersalny żargon wymyślony przez „ekspertów”, żeby imponować niewtajemniczonym. Zaczęto go pewnie tworzyć w czasach krzemiennych siekierek i od tego czasu stawał się coraz mniej zrozumiały.
Nie mogłam nic na to poradzić. Przez dwadzieścia cztery godziny słuchałam popisów mistrzów tego języka na kolejnych naradach, przesłuchaniach i konferencjach prasowych z powodu katastrofy.
Niemniej jednak musiałam uważać. Jeszcze trochę, a znajdę wspólny język z biurokratami, stamtąd już tylko jeden mały krok do dna upadku, które w dwudziestym wieku znano jako język prawniczy.
— Nie widzimy go tutaj — kontynuowałam. — Zadanie utrudnia nam to, że między zdjęciem Bramy po zakończeniu akcji a krytyczną chwilą w czterdzieści osiem godzin później, kiedy sytuacja paradoksalna stała się nieuchronna, napotykamy cztery białe plamy. Rzecz jasna nie możemy wiedzieć, w jakim celu używano Bramy te cztery razy, ale wiemy, że nie jest to skutek naszych wcześniejszych działań.
— Zatem będą spowodowane wyprawami w przeszłość, które dopiero zostaną podjęte — odezwał się Ali Teheran.
Czy za takie genialne spostrzeżenia żywię do Rady nabożny szacunek? No cóż. Kiwnęłam głową i jechałam dalej.
— Pomijając to… powtórne natrafienie na ślad twonka jest teraz kwestią prawdopodobieństwa.
Stwierdzeniem tym wywołałam podobną reakcję, jak wcześniej Martin Coventry. Usłyszałam nawet czyjś jęk, tym razem na pewno nie mój. Wydaje mi się, że to był Bezimienny.
— Wszystko teraz zależy od zachowania tego człowieka. William, zwany Billem, Smith, czterdzieści parę lat, szef terenowego zespołu śledczego Krajowej Komisji Bezpieczeństwa Transportu.
Na ekranie ukazał się obraz dość niechlujnego, zakatarzonego, ciemnowłosego faceta, którego w ostatnich godzinach pozna łam aż za dobrze. Przytrzymałam go, żeby Rada mogła sobie lepiej obejrzeć człowieka, który nagle stał się punktem zwrotnym historii w znanej nam wersji. Nie mogłam się powstrzymać, żeby też jeszcze raz na niego nie spojrzeć. Nie był to ktoś, kogo bym wybrała do roli najważniejszego człowieka we wszechświecie…
Dziwne, ale przypominał trochę Roberta Redforda. Gdyby Redford ostro pił i gdyby dodać mu piętnaście lat cichej rozpaczy oraz niefortunny sposób zaciskania ust, a także lekkiego zeza i nos skręcający w lewo… gdyby Redford był moczygębą i pechowcem, byłby Billem Smithem. Wyglądało to tak, jakby dwóch ludzi budowało model z identycznych części, ale jeden trzymał się instrukcji, a drugi zebrał wszystko byle jak i upaprał klejem.
Przeszłam do podsumowania.
— Działania Smitha, począwszy od ostatniej białej plamy, są decydujące. Ustaliliśmy, że wszedł do hangaru ze szczątkami samolotu w czterdzieści osiem godzin po katastrofie. Kiedy wychodzi, jest już obluzowany w strumieniu czasu. — Pokazałam ten fragment na monitorze. Byłam zmęczona gadaniem.
Zobaczyliśmy go, jak wychodzi, ale nie stanowił tak ostrego, idealnego obrazu człowieka, jak kiedy wchodził. Miał rozmazane kontury, był jak nieostre zdjęcie albo raczej jak pięciokrotna ekspozycja na tej samej kliszy.
— Określiliśmy pięć różnych głównych linii działania z tego punktu wyjścia — mówiłam dalej. — W dwóch z nich wychodzi z hangaru z bronią, przynajmniej tak nam się wydaje. Bardzo trudno dostrzec szczegóły. W jednej z tych dwóch linii broń jest zbyt słabym czynnikiem, żeby zburzyć jego życie, i po jakimś czasie świat wraca w stare koleiny. W drugiej znalezienie paralizatora zmienia życie Billa Smitha na zawsze z wiadomymi konsekwencjami dla nas.
W trzech pozostałych scenariuszach wychodzi z hangaru bez broni. W dwóch z nich włącza się na powrót w bieg historii. Ale w ostatnim, piątym, wyłamuje się radykalnie.
— Mimo że nie ma paralizatora? — spytał Peter Poenix.
— Zgadza się. Nie wiemy dlaczego.
— Coś mu się przydarzyło tam w środku — powiedziała Jokohama.
— Tak. Rzecz jasna próbowaliśmy się dowiedzieć, co to było, jednak ponieważ stało się to podczas temporalnej cenzury, pewnie nigdy się nie dowiemy. — Zakładałam, że nie trzeba im tego zjawiska wyjaśniać, ale może warto się chwilę nad tym zatrzymać, bo miałam teraz olśnić ich swoim planem, który opierał się na prawach cenzury.
Istnieje absolutna cenzura temporalna i cenzura bliskości. Obecność Bramy jest najlepszym przykładem tej pierwszej. Kiedy Brama jest czynna, kiedy rzeczywiście pojawia się w określonym czasie, nigdy już nie możemy wyprawić się do tego czasu ani go zobaczyć.
Efekt bliskości działa nieco inaczej. Moja ostatnia wyprawa do Nowego Jorku w rok 1984 stanowi dobry przykład. Brama się pojawiła, przerzuciłam przez nią Mary Sondergard i Brama znikła. Wróciła do tego roku dopiero następnego dnia. Ale przez prawie dwadzieścia cztery godziny ja żyłam w przeszłości, stając się czymś w rodzaju twonka. Gdybym spróbowała zajrzeć do tych dwudziestu czterech godzin w Nowym Jorku, zobaczyłabym tylko wyładowania elektryczne, bo stanowiłam zakłócenie w strumieniu czasu. Nieożywiony twonk działa tak samo, tylko dużo słabiej.