Выбрать главу

Nie powinnam wyśmiewać się ze zdolności umysłowych mieszkańców dwudziestego wieku. Robili to, co mogli, z tym, co mieli. W ciągu pięciuset stuleci mózg ludzki rozwinął się niewiele: mogłam nauczyć się języka w sposób konwencjonalny w ciągu dwóch dni, ale zmiana jakościowa była znikoma. Dobrym porównaniem mogą być czasy w biegu na jedną milę. Kiedyś granica czterech minut wydawała się nieosiągalna. Później przekraczanie jej stało się normą i biegacze atakowali trzy i pół minuty. Ale nikt nie planował przebiegnięcia mili w równe dwie minuty.

Tymczasem przebycie mili w jedną sekundę nie jest problemem, jeżeli się dysponuje silnikiem odrzutowym.

W podobny sposób nauczenie się języka suahili w ciągu jednej minuty lub pochłonięcie zawartości całej biblioteki w ciągu godziny nie jest wielką sztuką, jeżeli się ma wbudowane w głowę odpowiednie urządzenia do przechowywania i sortowania danych.

To wspaniałe narzędzie. Człowiek uczy się płynnego, idioma-tycznego języka i otrzymuje rozległy kontekst kulturalny.

Trzy miniaturowe krystaliczne pamięci wessały encyklopedię, prasę, filmy, programy telewizyjne, mody, fantazje i przesądy z równą łatwością. Kiedy skończyłam, miałam wiedzę o dwudziestym wieku w małym palcu. Mogłam czuć się w latach osiemdziesiątych zupełnie swobodnie.

Jak każde narzędzie, taki cybernetyczny dopalacz ma swoje słabe strony. Jest lepszy w języku i faktach niż w rozpoznawaniu obrazów. Nie potrafiłabym na przykład spojrzeć na strój i tak jak ktoś miejscowy określić dziesięciolecie, z którego pochodzi. Mogłam poruszać się w dwudziestym wieku z pewną swobodą, ale gdybym posiedziała tam odpowiednio długo, na pewno palnęłabym jakieś anachroniczne głupstwo.

Ale co może się zdarzyć w ciągu jednej godziny?

Dzień był okropny. Całą noc padało i jedynym powodem do radości w tym dniu było to, że wreszcie deszcz ustał-. Niestety, razem z nim odeszła pokrywa chmur i, co gorsza, opad wymył prawie cały smak z powietrza. Niebo było ogromne, nieziemsko błękitne i oddalone o miliard mil. Słońce świeciło tak jasno, że nie mogłabym na nie spojrzeć, nie ryzykując uszkodzenia siatkówek. Jakby nie było dość, że lało się z niego niezdrowe promieniowanie. Jak ci ludzie mogli żyć z takim czymś wiszącym im nad głową? A powietrze było tak mdłe i czyste, że widziałam powiat Marin.

Słowa są zabawne. Uświadomiłam sobie, że właśnie opisałam coś, co ludziom z dwudziestego wieku wydawało się pięknym porankiem. Rześki chłodek, czyste powietrze, dużo zdrowego słońca, doskonała widoczność.

A ja stałam tam, nie mogąc złapać tchu i czując się naga pod tym okropnym niebem.

Kłopoty z oddychaniem w dziewięćdziesięciu procentach wynikały ze zdenerwowania, mimo to poczułam się znacznie lepiej po użyciu inhalatora, który przytomnie zabrałam. Gdyby skorzystał z niego ktokolwiek inny, czekałaby go przykra niespodzianka. Zawarte w nim związki chemiczne zabijają karaluchy i zostawiają plamy na nierdzewnej stali.

Brama wyrzuciła mnie przy wschodniej ścianie gigantycznego stalowego hangaru, w którym składowano szczątki obu samolotów. Tak przynajmniej mówiła teoria. Obeszłam róg i przez otwarte drzwi zajrzałam do środka. Stały tam dwa PSA 727, a wokół nich kręciła się kupa mechaników.

Niedobrze. Oznaczało to zaburzenie strumienia czasu. Rozejrzawszy się i określiwszy strony świata, stwierdziłam, że właściwy hangar znajduje się w odległości ćwierć mili.

Taka pomyłka w drugą stronę oznaczałaby wyrzucenie mnie do zatoki. Oczywiście zawsze pozostawał jeszcze jeden kierunek: mogłam wyjść ćwierć mili nad lotniskiem…

Było to długie ćwierć mili. Czułam się jak mrówka na talerzu. Nic tylko bezkresny beton, jeszcze mokry po nocnym deszczu, i to nieskończone okropne niebo. Myślicie może, że po pięciuset stuleciach znaleźliśmy pigułkę na agorafobię.

W hangarze natychmiast zauważyłam dwie kobiety ubrane tak jak ja. To dodało mi otuchy, znajdowałam się na znajomym gruncie. Spędziłam dużo czasu na udawaniu jednej z tych umundurowanych kobiet. Obserwowałam je uważnie, żeby się zorientować, co robią, i okazało się to wielce prozaiczne. Robotnicy zbierający szczątki pracowali przez całą noc i większość z nich nie miała nawet chwili najedzenie. Dlatego United przysłało kilka stewardes, żeby rozdawały kawę i pączki. No, w tym miałam spore doświadczenie. Przechwycanie pasażerskiego odrzutowca składa się w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach z podawania kawy i w jednym procencie z przechwytywania.

Znalazłam stół, na którym ustawiono maszynkę do kawy, i wymieniłam kilka uprzejmości z obsługującą ją kobietą. Z miejsca uznała mnie za osobę, za którą się podawałam. Wzięłam tacę, ustawiłam na niej tuzin styropianowych kubków, napełniłam je, zgarnęłam garść torebek z cukrem, parę śmietanek w proszku i ruszyłam w obchód.

W każdym razie starałam się sprawiać wrażenie, że roznoszę kawę. Szybko zorientowałam się, że jedna kobieta może sobie dać radę z pracą, do której United przydzieliło trzy. Nic zaskakującego, od czasów, kiedy ludzie żyli w lepiankach, przyjęła się zasada, że trzeba przynajmniej trzech osób, żeby coś zrobić: jedna do roboty, jedna do kierowania i jedna do dawania dobrych rad. Widziałam to podczas polowania na mamuty w roku czterdziestotysięcznym przed Chrystusem i widziałam to na statkach międzygwiezdnych. Mogłabym wpaść w tarapaty, gdyby nie inna powszechna ludzka cecha. Jeżeli sprawiasz wrażenie osoby zajętej, która wie, co robi, najprawdopodobniej nikt cię nie zaczepi.

Zabrałam się więc do pracy. W ciągu pierwszych dwudziestu minut wydałam jeden kubek kawy i omal nie pozbyłam się jednego pączka, ale facet w końcu się rozmyślił. Pewnie po tym, co widział tego ranka, zastanawiał się, czy w ogóle będzie jeszcze kiedyś jadł.

Ilekroć miałam okazję, zerkałam na zegarek. Był to tym razem cyfrowy Seiko, nie bardziej autentyczny niż dolary w mojej torebce. Miał wbudowany wskaźnik, który powinien kierować się na przeciek energii z uszkodzonego paralizatora.

Między stosami szczątków pozostawiono przejścia, niektóre tak szerokie, że mogła nimi przejechać ciężarówka, zresztą strumień ciężarówek nadciągał nieustannie z Livermore przez cały czas, kiedy tam byłam, i około pięćdziesięciu ludzi było stale zatrudnionych przy ich rozładunku. Dwóch czy trzech mężczyzn kierowało selekcją szczątków na kilka kategorii: elementy kadłuba, silnik, elektronika, hydraulika i tak dalej. Wydzielono też obszar na wyposażenie wnętrz, głównie wypalone skorupy foteli.

Widać było dużo kolorowych papierów i folii, na ogół nadpalonych po brzegach. Musiałam sięgnąć do mojej cybernetycznej pamięci, żeby się zorientować, że są to pozostałości gwiazdkowych prezentów. Widziałam nowe ubrania, niektóre wciąż w foliowych opakowaniach, oraz ozdobnie zapakowane paczuszki. W jednym miejscu leżał stos zwęglonych dziecięcych zabawek.

Wydzielono też miejsce, największe jak dotychczas, na kategorię szczątków, które najprościej można by określić jako nie wiadomo co.

Zajmowało to chyba z akr powierzchni i mój zegarek wskazywał, że paralizator jest gdzieś tam.

Stały tu duże foliowe worki na śmiecie. Z części przewróconych worków wysypała się zawartość i sama miałabym trudności z określeniem, co to jest. Niewykluczone, że znajdowały się tam nawet jakieś kawałki pasażerów. Widocznie robotnicy chodzili po miejscu katastrofy zbierając wszystko, co nie powinno się znajdować na pastwisku, i jeżeli nie wiedzieli, co to jest, zwalali znalezisko tutaj do późniejszej selekcji.

Naliczyłam sto worków, a nie doszłam jeszcze dalej jednej czwartej sektora.

Starałam się wymyślić jakieś usprawiedliwienie, dlaczego grzebię w workach, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Nadal nie wiem, co by tu można wymyślić. Gdybym miała choć z dziesięć osób i pięć albo sześć godzin na poszukiwania, pewnie bym znalazła ten paralizator. Tymczasem miałam trzydzieści minut, siebie i tylko siebie oraz stupięćdziesięcioosobową zaciekawioną widownię. (Czego tam szukasz, mała? Pamiątek? Palców z pierścionkami? Najważniejszego przedmiotu w całym wszechświecie?)