Выбрать главу

— Chętnie skorzystam z tej kawy…

Kawa? A, prawda, jestem tutaj, żeby częstować kawą. Odwróciłam się ze starannie wyliczonym uśmiechem i zobaczyłam jego.

Billa Smitha. Gwiazdę przedstawienia.

Czas jest podstawowym materiałem w moim zawodzie i nie powinnam już być zaskoczona figlami, które potrafi płatać, jednak ta chwila była bardzo podobna do niewiele wcześniejszej, kiedy kula terrorysty trafiła mnie w ramię. Czas stanął w miejscu i chwila stała się wiecznością.

Pamiętam strach. Byłam aktorką, grającą na scenie przed najważniejszą publicznością w moim życiu, i zapomniałam roli. Byłam oszustką, każdy to widział, nie mogłam uciec przed demaska-cją. Byłam żałosnym monstrum ukrywającym się w oszukańczym skórokombinezonie, stworem z niewyobrażalnej przyszłości. Cały świat opierał się na tym jednym człowieku i na tym, co z nim albo jemu zrobię, a oto miałam się do niego odezwać i podać kubek kawy jak jakiemuś zwykłemu śmiertelnikowi.

A jednocześnie taki właśnie był. Dobrze znałam Billa Smitha: rozwód, rozwijający się wrzód, problem alkoholowy i tak dalej. Czytałam jego biografię od dzieciństwa w Ohio przez szkołę lotniczą marynarki, lądowania na lotniskowcu, lotnictwo cywilne i praca u Boeinga, kolejne awanse w Krajowej Komisji Bezpieczeństwa Transportu i wcześniejsza emerytura, aż wreszcie wypadek na łodzi, w którym zginie.

I to było bolesne. Wiedziałam, jak ten człowiek zginie. Jeżeli moja misja się powiedzie, jeżeli zdołam zawrócić bieg wydarzeń na tory, które strumień czasu zaakceptuje, na drogę przeznaczenia, to Bili Smith będzie kontynuował swój powolny upadek. Będzie sam siebie zabijał, aż śmierć stanie się wyzwoleniem.

Po raz pierwszy dla mnie baran uzyskał nazwisko iibiografie. I krzywy, zmęczony uśmiech.

Odwróciłam się, popatrzyłam na niego może przez sekundę i zaczęłam się oddalać. — Hej, a co z kawą? Szłam coraz szybciej. Prawie biegłam.

W swojej pracy z Bramą popełniałam różne błędy. Zdarzały mi się niepowodzenia. Z chwilą, kiedy objęłam najwyższe stanowisko, błędy innych stały się w pewnym sensie moimi błędami. Na przykład, zawsze będę niosła brzemię błędu, który popełniła Pinky. Moja wina, że nie wyćwiczyłam jej, jak należy.

Ale szczególna wina wiąże się z tym dniem, z tą pierwszą wyprawą w celu zapobieżenia paradoksowi, bo sama nie wiem, czemu postąpiłam tak, jak postąpiłam.

Wypadłam z hangaru i przebiegłam ćwierć mili do miejsca, w którym Brama mnie wyrzuciła. Siedziałam pod rym nienawistnym niebem, aż zgodnie z planem Brama pojawiła się powtórnie i mogłam do niej wskoczyć.

„Przeznaczenie” jest najobrzydliwszym słowem w każdym ludzkim języku.

To pierwsze spotkanie było jedną jedyną niepowtarzalną szansą, żeby przeciąć węzeł paradoksu w sposób czysty, u samego źródła, a ja to spaprałam. Czy powołuję się na przeznaczenie, żeby usprawiedliwić swoją winę, czy też nieunikniony los rzeczywiście schwycił mnie jak marionetkę i przegnał przez tor przeszkód jakiegoś kosmicznego rytuału?

Czasami wolałabym się w ogóle nie urodzić.

Z drugiej strony, żeby wyrazić takie życzenie, trzeba się najpierw urodzić. Ajeżeli znów nawalę, tak jak za pierwszym razem, wszyscy znajdziemy się w takiej właśnie sytuacji. Ludzie, którzy się nie urodzili, nie żyli, nie zaznali smaku powodzenia ani porażki. Może to kiepskie życie, ale moje własne, i akceptuję je bez zastrzeżeń.

Wróciłam z nie zmienioną determinacją. Nikt nie oczekiwał, że ta pierwsza wyprawa zakończy się sukcesem. Było to po prostu podejście bezpośrednie i jedyne, które mogło kompletnie wyeliminować paradoks. Teraz spróbujemy metod bardziej wyrafinowanych. Teraz rozpoczniemy wojnę powstrzymującą przeciwnika. Naszym zadaniem będzie ograniczenie paradoksu do rozmiarów, które wszechświat potrafi przełknąć: musimy go zamknąć, otorbić, łagodnie skierować wydarzenia na ich dawny tor i jeśli linia czasu drgnie jak struna gitary długości ośmiu miliardów lat, modlić się, że jej domniemana elastyczność ostatecznie zwycięży.

— To jest jak upychanie neutronów z powrotem do krytycznej masy uranu — zauważył Martin Coventry.

— Świetnie — powiedziałam. — Masz przecież maszynę, która to zrobi. Zaczynajmy upychać.

— Sądzę, że on mówił w kategoriach dwudziestowiecznych — wtrącił Sherman.

Tak jest. Sherman.

Spojrzałam na niego ze złością. Widocznie za mało dziwów spotyka mnie w życiu. Teraz mój robot zaczął się zachowywać dziwnie.

Był na miejscu, kiedy wróciłam przez Bramę, uśmiechał się i wyglądał, jakby coś przeskrobał. Jedno i drugie trudno zrobić bez twarzy, zafundował więc sobie twarz na tę okazję. Jego obecność tam była sama w sobie niezwykła. O ile wiem, nigdy nie opuszczał mieszkania, odkąd go rozpakowałam. Ale twarz była czymś nie do pomyślenia.

Teraz zamknęliśmy się we trójkę w pokoju niedaleko pomieszczeń sztabu, żeby omówić klęskę pierwszej wyprawy. Obecny był także Lawrence za pośrednictwem dwustronnej łączności tele i podejrzewam, że przez Wielkiego K. mógł nas słuchać ktoś z Rady.

We trójkę! To pokazuje, do jakiego stopnia Sherman mną wstrząsnął. Wcześniej nie przyszłoby mi do głowy liczyć Sherma-na, tak jak się nie liczy stołu czy krzesła.

— Myślę, że Louise ma rację — odezwał się Lawrence. Spojrzałam na jego twarz na ekranie. — Nie należy się tym zbytnio przejmować. Powinniśmy przejść do następnej fazy.

— Obawiam się, że powstała już zbyt duża szkoda — rzekł Martin. Wyglądał na autentycznie przestraszonego. Widocznie wyszedł z fazy człowieka czynu, był znów ostrożnym historykiem… gorzej, historykiem praktykiem obdarzonym przerażającą zdolnością do pisania własnej historii.

— Jaka szkoda? — spytałam. — W porządku, nie zdobyłam tego, po co się tam wybrałam. Jeszcze zanim tam wyruszyłam, nie ocenialiśmy moich szans zbyt wysoko.

— Zgadzam się — powiedział Sherman. Czekałam, kiedy Martin albo Lawrence zaprotestują przeciwko idiotycznemu pomysłowi, żeby wibrator najnowszej generacji zabierał głos w tych sprawach, ale żaden z nich nawet nie mrugnął okiem. Odwrócili się do Shermana, wyraźnie zamierzając go wysłuchać, zrobiłam więc to samo.

— Podsumujmy zdarzenia — kontynuował mój robot. — Smith ją zobaczył, ona spojrzała na niego i uciekła. Czy dobrze mówię? Nie szczerz się tak, Louise, nie do twarzy ci z tym.

— Poczekaj, aź dopadnę cię w domu ze śrubokrętem i lutownicą.

— Co będzie, to będzie. Teraz mówimy o twoim ostatnim niepowodzeniu. Czy moja relacja z tego niepowodzenia była zgodna z prawdą?

— Zaraz zedrę ci z głowy tę głupią gębę, ty…

— To nie ma żadnego związku z kwestią twojego…

— Przestań używać tego słowa!

— …niepowodzenia. Siadaj, Louise. Oddychaj głęboko i zawrót głowy ci minie.

Posłuchałam i przeszło.

Sherman pochylił się nade mną i powiedział tak, żeby pozostali nie mogli słyszeć.

— Podjąłem pewne działania, które uznałem za właściwe. Ta nowa twarz jest jednym z nich. Sprowokowanie twojego wybuchu gniewu i jego rozładowanie też. Jeżeli już się uspokoiłaś i jeżeli uznasz moje prawo do udziału w tej naradzie, możemy wrócić do tematu, a twoje pretensje wyjaśnimy sam na sam.