Выбрать главу

— Wierzyłem mu, jeżeli o to pytasz. Możemy nawet uzyskać potwierdzenie z komputera, ale po dłuższej pracy.

Zastanowiłem się przez chwilę.

— W porządku. Zakładając, że to prawda, kogo, jak sądzisz, za karę powiesimy?

— Chcesz, żebym zgadywał?

— Dlaczego nie?

— Do diabła, nie wiem, czy w ogóle będziemy mogli kogoś obciążyć. Jest jeszcze za wcześnie. Może odkryjemy coś, co…

— Tylko między nami, Tom.

Kiwnął głową.

— Dobrze. Możemy w ogóle nie znaleźć winnego.

— Posłuchaj, Tom. Jeżeli trąba powietrzna wyskoczy z jasnego nieba i uszkodzi samolot, zgodzę się, że to nie była niczyja wina. Jeżeli uderzy w samolot meteor, pewnie nic nie można było poradzić. Jeżeli…

— Oszczędź mi tego przemówienia — przerwał mi. — Już je słyszałem. A co będzie, jeżeli się okaże, że to my zawiniliśmy? Ty, ja i Komisja?

— To się już zdarzało. I zdarzy się jeszcze. — Nie kontynuowałem, bo Tom wiedział, o co chodzi. Czasami nie potrafimy ustalić, co było przyczyną wypadku, i wtedy nie wiadomo, czy to nie my źle szukaliśmy. Innym razem znajdujemy przyczynę, opisujemy w raporcie, mówimy, co należy zrobić, a ludzie nic nie robią. Naciska się, żeby zaczęli wreszcie działać, ale nigdy nie wiadomo, czy się docisnęło wystarczająco mocno. Czy rzeczywiście dalej już była ściana i czy warto ryzykować posadę dla… i tak dalej. Jak dotychczas nigdy nie zdarzyła się oczywista sytuacja, kiedy samolot rozbił się, boja czegoś nie dopatrzyłem, coś zaniedbałem. Ale bywało, że zastanawiałem się po wypadku, czy gdybym nacisnął njeco mocniej…

— Eli mówił, że już taki przypadek widział — powiedział Tom.

— Czy opisał go w raporcie? — Eli jest przyjacielem, ale są granice.

— Mówi, że tak. Widział coś takiego tylko raz, ale słyszał o dwóch, trzech innych przypadkach. Uznano to za tak drobną sprawę, że nikt nie podjął żadnych kroków. Wiesz, generalny problem przestarzałych komputerów przesłania tę szczególną usterkę. W Waszyngtonie jest na ten temat notka w kartotece.

— Widziałeś ją?

— Tak. Zastanawiałem się nawet nad rozwiązaniem, ale nie wiem, czyby się sprawdziło bez wymiany sprzętu.

— Co to oznacza?

— To coś zdarza się raz na milion przypadków. Może nastąpić, kiedy samoloty znajdują się w tym samym sektorze i w równej odległości od czaszy radaru. Stacja naziemna nawiązuje kontakt z urządzeniami odzewowymi samolotów, one odpowiadają i sygnały docierają na ziemię jednocześnie. Muszą być naprawdę bliskie, nie dalsze niż tysięczne części sekundy. I wtedy czasami komputer nie potrafi sobie z nimi poradzić. Myli sygnały i daje fałszywe oznakowanie na ekranie. Zasada „śmieć włożysz, śmieć dostaniesz”.

Wiedziałem, o czym Tom mówi, ale nie byłem pewien, czy ma rację. Komputery, w przeciwieństwie do tego, co o nich słyszeliście, nie są inteligentne. Są tylko szybkie. Można je zaprogramować, żeby działały inteligentnie, ale to programista jest inteligentny, nie komputer. Jak dasz komputerowi wystarczająco dużo czasu do wgryzania się w problem, to zazwyczaj znajdzie rozwiązanie. A ponieważ dla komputera dużo czasu to milionowa część sekundy, mamy wrażenie, że jest inteligentny.

— No dobrze — powiedziałem. — Zatem informacja, którą komputer otrzymał, była śmieciem, a w każdym razie prowadziła do błędnych wniosków. Komputer kontroli ruchu lotniczego nie powinien przyjąć informacji, którajestjawnym śmieciem.

— Tylko jak jawnym? I nie zapominaj, że komputer był wcześniej wyłączony. Może nie miał się na czym oprzeć? Może zaczynał od zera i wydawało mu się całkiem możliwe, że te samoloty zamieniły się pozycjami?

— To powinno być oczywiste.

— Cóż — westchnął — to byłoby oczywiste dla nowego komputera, który, po pierwsze, by się nie wyłączył. — Przez chwilę żuł parówkę, która wydawała się twardsza, niż dopuszcza ustawa.

— Chcesz powiedzieć, że nowy komputer poradziłby sobie z tą sytuacją? — spytałem.

— Pewnie że tak. Robią to codziennie. Tam gdzie sąjuż zainstalowane. Co więcej, siedem czy osiem lat temu mieliśmy już komputery, które nie popełniłyby takiego błędu.

— Należało więc mocniej naciskać.

— Jak mocno można naciskać?

Nawiązywał do posiedzenia sprzed pół roku. Z powodu przeciążenia komputera w strefie Bostonu powstała sytuacja, o której nas powiadomiono. W tamtym przypadku nie doszło do zderzenia, ale dwa samoloty leciały wprost na siebie, póki jeden z pilotów w ostatniej chwili nie poderwał maszyny. Jeszcze raz podnieśliśmy wówczas sprawę wymiany komputerów.

Większość komputerów używanych w kontroli ruchu lotniczego została zakupiona i zainstalowana w 1968 roku. Ktoś z Federalnego Zarządu Lotnictwa miał pomysł, żeby kupić komputery, zamiast je wynajmować, i wkrótce rząd Stanów Zjednoczonych był właścicielem komputerów wartości milionów dolarów.

Mijały lata.

Jeżeli orientujecie się choć trochę w dziedzinie komputerów, to wiecie, że komputer zbudowany przed dziesięciu laty może równie dobrze pochodzić z epoki kamiennej. To nieważne, że jest w doskonałym stanie, że znakomicie wykonuje zadania, do których został zaprojektowany: jego wartość jest zerowa. Dobrze, jeżeli uda się go sprzedać na złom, bo kto zechce kupić wielki komputer, nie potrafiący robić połowy tego, co teraz wykonuje maszyna sto razy mniejsza?

Komputery Federalnego Zarządu Lotnictwa były teraz antykami. Nadal działały, chociaż zbliżały się do granic przewidzianego dla nich obciążenia i zdarzały im się przestoje. Stopniowo je zastępowaliśmy, ale koszty są duże, a budżet ograniczony. Szło to powoli.

Trudno się dziwić. W tym biznesie, zanim się coś rozpakuje i podłączy do sieci, ktoś wprowadza na rynek coś dwa razy lepszego za pół ceny i stale oczekujemy, co pokaże się za rok, zastanawiając się, czy nie rozsądniej będzie poczekać jeszcze trochę.

Ja byłem przeciwny zwlekaniu. Chciałem, żeby wszystkie komputery wymieniono w ciągu roku i do diabła z przyszłorocznymi modelami, ale sprawa nie była warta utraty posady.

Jak się dobrze rozejrzeć, zawsze znajdzie się winnego.

Kiedy wróciliśmy z lunchu, wszystko było gotowe do przesłuchania taśmy z 747.

Zebraliśmy się w liczniejszym gronie tym razem. (Nie wiem, jak to się dzieje, ale śledztwo obrasta w ludzi jak pies w pchły.) Pu-” szczono taśmę. Co jakiś czas występowały zakłócenia, ale większość słów można było usłyszeć.

W kabinie znajdowały się cztery osoby. Dobrze się bawili, rozmawiając i rzucając żarciki.

Gil Crain, pilot, był dla mnie najłatwiejszy do identyfikacji. Znałem go, a prócz tego miał silny południowy akcent. Autentyczny, nawiasem mówiąc, bo połowa pilotów linii pasażerskich naśladuje przez radio zachodniowirgińskie dudnienie Chucka Yeagera[3], który zapoczątkował tę modę w latach pięćdziesiątych. Reszta posługuje się znudzonym śpiewnym żargonem, który nazwałem „wietnamski jet jockey”. Czasami można pomyśleć, że słucha się wielu kierowców ciężarówek rozmawiających przez swoje CB. Ale Gil Crain urodził się i wyrósł w Dixielandzie. Wkrótce zostanie tam pochowany.

Dużo mówił o swoich dzieciach. Niełatwo było tego słuchać, biorąc pod uwagę, co miało mu się przytrafić. Przypomniała mi się taśma zjcatastrofy w San Diego. Rozmawiali o ubezpieczeniach na życie, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo będą im potrzebne za kilka minut.

Facet ze śmieszkiem w głosie to był Lloyd Whitmore, mechanik. John Sianis, drugi pilot, miał lekki obcy akcent i wyrażał się oschle, precyzyjnie.

вернуться

3

Legendarny as lotnictwa myśliwskiego.