Jednocześnie zdrowy egoistyczny instynkt — można to nazwać lękiem — nakłaniał mnie do sprzeciwu wobec tej propozycji. Law-rence i Martin nie mieli obiekcji. Zakładając, że ktoś musi tam pójść, urządzało ich, żebym to ja poprowadziła atak na ten fatalny hangar w tę fatalną noc. Mogli sobie siedzieć bezpiecznie w górze czasu i z mądrą miną pouczać mnie, kiedy wrócę z następną klęską.
Miałam bardzo nienaukowe, bardzo prymitywne przeczucie, że znów mi się nie uda. Myślę, że Sherman to wiedział.
Wszystko poszło bardzo szybko. Pozostało dopracowanie szczegółów.
Lawrence był przerażony, dowiedziawszy się, jak daleko od celu mnie wysadził. Zapędził swoje zespoły do pracy i wkrótce mógł mnie zapewnić, że może mnie dostarczyć na żądane miejsce z do kładnością do dziesięciu cali. Nie uwierzyłam, ale po co miałam mu to mówić.
Szczegóły praktyczne w mojej działce były znacznie mniej skomplikowane. To miał być rzeczywiście atak komandoski. Wybrałam trójkę moich najlepszych ludzi. Byli to Mandy Dżakarta, Tony Louisville i Minoru Hanoi. Tym razem szliśmy bez żadnych przebieranek, mieliśmy się zjawić jak złodzieje w nocy. Naszym celem było dostać się niepostrzeżenie do hangaru, znaleźć paralizator i wyjść.
Wybór sprzętu i planowanie akcji przydzieliłam Tony’emu.
Domyślam się, że Tony został napompowany danymi tak samo jak ja. W każdym razie widocznie oglądaliśmy te same filmy. Stroje, które dla nas wybrał, pasowały do filmu o drugiej wojnie światowej. Byliśmy ubrani od stóp do głów na czarno, z rękawiczkami i miękkimi czarnymi butami. Zdobył nawet sadzę do posmarowania twarzy, czego Mandy mogła nie robić.
Mieliśmy pasy do przypięcia ekwipunku, a przy nich jedynie urządzenia wykrywające, które miały nam pomóc w odnalezieniu paralizatora. Nie braliśmy żadnej broni na tę wyprawę. Obezwładnienie kogoś tylko by pomnożyło nasze kłopoty.
Martin Coventry krążył wokół nas niczym inspicjent teatralny, kiedy czekaliśmy w kolejce na zgranie Bramy. Zasypywał nas pożegnalnymi radami.
— Będziecie tam od jedenastej do północy — mówił. — Z naszych obserwacji wynika, że Smith wchodzi o jedenastej trzydzieści i wychodzi po godzinie. To znaczy, że przez pół godziny będziecie w hangarze razem z nim i…
— Mamy chodzić na paluszkach — dokończył za niego Minoru. — Przerabialiśmy to, Martin. Chcesz iść z nami i prowadzić nas za rękę?
— Nigdy nie zaszkodzi powtórzyć sobie zalecenia jeszcze raz.
— Powtarzaliśmy już, Martin — zapewniłam. — To wielki hangar. Jest w nim mnóstwo zakamarków, w których można się schować, a poza tym nie będzie zbyt dobrze oświetlony.
— Bardziej się martwię o twoją działkę — powiedział Tony. — Skoro mamy wylądować, kiedy on będzie tam węszyć, to lepiej postaw Bramę bardzo wolno i bardzo cicho.
— Nie podoba mi się to — stwierdziła Mandy. — Czy nie lepiej ustawić Bramę na zewnątrz i włamać się do środka?
Martin skrzywił się.
— Nie, bo tej nocy wokół hangaru stali wartownicy.
— Nie podoba mi się to — stwierdził Tony ponuro.
— Musicie nam zaufać. Lawrence i ja zastosujemy wszystkie tłumiki. Brama otworzy się tam, gdzie zaplanowaliśmy, i pojawi się bez żadnego dźwięku.
W rzeczywistości Brama nie pojawiła się tak całkiem cicho.
Kiedy wychodziliśmy, słyszeliśmy jeszcze echa dudniące w pustym hangarze. Nie przejęłam się tym, bo wiedziałam, że jesteśmy w środku sami, a hałas nie był aż tak głośny, żeby go usłyszano na zewnątrz. Pamiętam jednak, jak pomyślałam, że Lawrence powinien się poprawić.
— Prosto w dziesiątkę — szepnęła Mandy wskazując betonową podłogę.
Miała rację. Dzięki mojemu krótkiemu spacerowi po hangarze kilka godzin temu albo trzydzieści dziewięć godzin temu, zależnie jak na to spojrzeć, mogliśmy wybrać punkty wejścia i wyjścia Bramy. Wybraliśmy róg północno-zachodni, za pozostałościami ogona i innych dużych części kadłuba Boeinga. Panował tam taki mrok, że musieliśmy skorzystać z latarek, by się na coś nie wpakować.
Kiedy ustaliłam swoje położenie, dałam moim znak, żeby się rozeszli i zaczęli szukać. Sama też wzięłam do ręki wykrywacz i skierowałam się tam, gdzie ostatnio widziałam paralizator.
Wszystkie worki były ruszane. Jasne, ludzie od dwóch dni sortowali szczątki i poczynili spore postępy. Zaczęłam poszukiwania, skradając się jak kot między stosami koszmarnych odpadków.
W piętnaście minut później nadal się skradałam, a wskazówka wykrywacza nie drgnęła nawet o pół milimetra.
Gwizdnęłam cicho i wkrótce moi towarzysze wyłonili się bezgłośnie z ciemności.
— Nie mam żadnego sygnału — powiedziałam.
— Ja też nie — potwierdził Tony.
— Nic.
Minoru tylko wzruszył ramionami i potrząsnął głową.
— Wykrywacze kierują się na źródło energii. Może w paralizatorze wyczerpała się bateria.
— Albo ktoś wyniósł ją z hangaru.
— Mało prawdopodobne. — Uświadomiłam sobie, że ogryzam paznokcie. — On tu będzie za piętnaście minut. Dajemy sobie dziesięć minut, żeby zostawić margines bezpieczeństwa. Włączcie latarki, zaglądajcie wszędzie, gdzie się da, nie przejmujcie się za bardzo hałasem. Jeżeli nic nie znajdziemy, ukryjemy się pod częścią ogonową i zaczekamy na Bramę.
— Nic z tego nie wyjdzie, prawda? — odezwała się Mandy.
— Nie bądź taką pesymistką.
— Wszyscy wędrujący po czasie są pesymistami.
To był wkład Minoru do rozmowy. Co do mnie, to nie wiem, czy urodziłam się pesymistką, czy też pesymizm został mi narzucony. Wiem natomiast, że mam aż nadto powodów, żeby przyjąć tę filozofię za swoją. A oto przykład:
Grzebałam w różnych drobnych szczątkach przez trzy albo cztery minuty, kiedy usłyszałam, że Tony wydaje cichy, wibrujący dźwięk, który uzgodniliśmy w sali odpraw. Podkradliśmy go z jakiegoś filmu o Indianach z lat trzydziestych, a miał on oznaczać „Znalazłem!”
I rzeczywiście. Ruszyliśmy w jego stronę, serce mi waliło. Więc jednak mieliśmy się z tego wygrzebać. Potem zobaczyłam, jak Tony nakazuje gestem Mandy, żeby stanęła. Posłuchała go i zamarła w półprzysiadzie w odległości dwudziestu metrów. Ja zrobiłam to samo i patrzyłam, jak Tony przywołuje ją bliżej. Minoru pojawił się bezgłośnie przy moim boku i razem skradaliśmy się ostatnie trzydzieści metrów.
Oświetlenie było bardzo marne. Potrzebowaliśmy chwili, żeby się zorientować, co mamy przed sobą. Rozpoznałam paralizator, leżał na podłodze w odległości około dziesięciu stóp od rzędu składanych stołów zasłanych szczątkami. I zauważyłam jeszcze coś leżącego w cieniu stołów, o kilka stóp od paralizatora. Stopniowo moje oczy potwierdziły instynktowne odczucie: to leżał człowiek.
— Kto to jest? — szepnęła Mandy.
— A jak myślisz? — odpowiedziałam zjadliwie.
Podeszliśmy bliżej. Opuściłam promień latarki. Był to Bili Smith.
— Czy on oddycha?
— Nie jestem pewna.
— Tak, oddycha. Jest tylko obezwładniony.
— To może nas słyszeć.
Mandy i Tony zaczęli się wycofywać.
— Cholera! — Wyrwało mi się. — Jeżeli nas słyszy, to już po ptakach — dodałam ciszej.
— Nie ma powodu, żeby sprawę pogarszać — stwierdziła Mandy. Chyba miała rację. Cofnęliśmy się i przykucnęliśmy.