Выбрать главу

— Ludzkość. To ładne szerokie pojęcie. Całe życie pracuję, żeby ratować ludzkość. — Rzuciłam niedopałek. — Tylko co będzie ze mną? — Nie byłam wcale pewna, czy chcę usłyszeć odpowiedź, ale pytanie zadać musiałam.

— Ty, Louise, masz przed sobą ciężkie chwile. Nie wolno mi wdawać się w szczegóły. Na końcu jednak jest szczęśliwe zakończenie.

— Dla mnie? — Nie wierzyłam własnym uszom. Ostatnią rzeczą, jakiej bym się spodziewała, było szczęśliwe zakończenie.

— Szczęśliwsze niż podejrzewasz. Czy to cię satysfakcjonuje?

Dla długoletniego, niezłomnego, zatwardziałego pesymisty była to niewątpliwa satysfakcja. W każdym razie poczułam się o całe niebo lepiej, chociaż ani przez chwilę nie wierzyłam, że może mnie spotkać coś lepszego niż szczęście w nieszczęściu. Ale cała przyjemność bycia pesymistą polega na tym, że szczęście w nieszczęściu jest lepszym wyjściem niż samo nieszczęście.

— Dobrze — powiedziałam. — Ale te aluzje biblijne ci się pomieszały. Powiedziałeś, że nas doprowadzisz do ziemi obiecanej. Jezus tego nie zrobił.

Sherman był zaskoczony, niczym nieomylny papież po przegranej na wyścigach konnych. Sprawiło mi to perwersyjną przyjemność. Może jego historia przyszłości nie zawierała tej kwestii.

— Mów mi Mojżesz — poprawił się teraz.

A więc Okno B. Decyzję tę podjęto, podobnie jak większość w naszej dość nieformalnej organizacji, drogą konsensu.

W dwudziestym wieku istniał kraj, który nazywał się Chińską Republiką Ludową. Była to dyktatura proletariatu, fraza, której nigdy nie mogłam strawić, i do decyzji dochodzono tam za pomocą takich procesów jak krytyka i samokrytyka, analiza dialektyczna i podobnych bzdur. W teorii każde rozwiązanie wyrażało wolę mas. Faktycznie politycznie poprawna odpowiedź zawsze okazywała się odpowiedzią przewodniczącego, ktokolwiek nim był w danej chwili.

Od początku mojej pracy przy planie „Brama” zauważyłam, że formalnie czy nie, decyzje są podejmowane w określony sposób. Przyjrzałam mu się bliżej. Porównawszy to z moją wszczepioną wiedzą na temat ChRL w dwudziestym wieku, nauczyłam się tego i owego na temat osiągania konsensu: kopie się ludzi w tyłek tak długo, aż będą posłuszni.

Parę tyłków zostało skopanych. Nigdy nie musiałam się przyznać, że absolutnie wykluczam wyprawę do Okna C. Po prostu tak się złożyło, że kiedy osiadł kurz bitewny, wyprawa do Okna B była czymś oczywistym.

Przyznaję, Sherman mi pomógł, nie zgłaszając zastrzeżeń do tego wariantu. Dostrzegałam problem, jaki się wyłoni, kiedy i ta wyprawa nie da wyników i pozostaniemy z jedyną pozostałą możliwością, ale jak mówimy w gronie osób zajmujących się podróżami w czasie, jutro może zaczekać.

Poniedziałek, dwunasty grudnia, Międzynarodowe Lotnisko Oakland.

Byłam już w tym dniu, od ósmej do dziewiątej rano, ale dla mnie działo się to prawie dwa dni temu. Musiałam pamiętać, że dla Billa Smitha upłynęło zaledwie pięć godzin. Na pewno mnie rozpozna, jeżeli ma choć trochę pamięci do twarzy. Zresztą moja twarz i ciało łatwo wpadają w oko.

Brama wyrzuciła mnie w mało uczęszczanym korytarzu w budynku terminalu. Sprzeczałam się trochę o to, wątpiąc, czy rzeczywiście nastroili Bramę tak dokładnie, jak twierdzili. W końcu pozwoliłam jednak Lawrence’owi postawić na swoim, bo to on jest ekspertem. Przychodzi chwila, kiedy trzeba zaufać ekspertowi. Uznałam, że sprawa jest zbyt błaha, żeby wymuszać konsensus.

Okazało się, że miał rację. Wylądowałam w odległości sześciu cali od miejsca, w które celował, i Brama, tak jak Lawrence obiecywał, zjawiła się bezgłośnie. Rozejrzałam się szybko, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie zauważył, i skierowałam się do pokoju, który przydzielono Krajowej Komisji Bezpieczeństwa Transportu na zamknięte zebranie.

Droga prowadziła przez zatłoczoną centralną część terminalu. W najbliższych dniach będzie tu jeszcze tłoczniej. Znajdowaliśmy się w środku festiwalu znanego jako sezon gwiazdkowy, który, jak można było sądzić, obejmował cały grudzień. W środku stało duże drzewo udekorowane lampkami, budynek też był obwieszony różnymi ozdobami. W czasie Gwiazdki wydawano pieniądze, pito i podróżowano. Początkowo były to obchody urodzin Jezusa Chrystusa, ale w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku prawie o nim zapomniano, zastępując go nowym bożkiem w czerwonym ubraniu i z przyprawioną siwą brodą.

Wszyscy wokół mnie mieli zasępione twarze, w zgodzie z atmosferą tych dni. Najbardziej ponurzy zebrali się wokół kiosku, gdzie sprzedawano ubezpieczenia na życie. Chyba niewiele osób spośród obecnych nie myślało o niedawnym zderzeniu w powietrzu. Wielu postanowiło wykupić polisę ubezpieczeniową, która w istocie przed niczym nie zabezpieczała, ale była zakładem między pasażerem a wielką firmą ubezpieczeniową, dotyczącym życia i śmierci. Wygrywał ten, kto umierał. Może widziałabym w tym jakiś sens, gdybym miała dzieci.

Wejście na zebranie okazało się proste. Musiałam przejść kilka drzwi z napisami „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”, w pewnym momencie natknęłam się na wartownika, który miał nie wpuszczać dziennikarzy i innych ciekawskich. Aleja byłam obficie zaopatrzona we właściwe dokumenty, miałam na sobie właściwy strój i znałam wszystkie właściwe nazwiska. Gruntownie przeba daliśmy mechanizm śledztwa i wiedzieliśmy, kto ma wystarczające wpływy, żeby łamać zasady. Tak więc po prostu mignęłam identyfikatorem oraz osiemnastoma idealnymi zębami i powiedziałam wartownikowi, że jestem umówiona z panem Smithem. I znalazłam się w środku.

Wkrótce byłam znów na zewnątrz.

Piękny uniform miałam zalany kawą, ale byłam z siebie zadowolona. Flip i Flap nie załatwiliby tego lepiej. Był to jeden z najlepszych gagów w historii. Taca wylądowała dokładnie tam, gdzie ją skierowałam. Przez jakiś czas nikt nie przesłucha tej taśmy.

Dobre samopoczucie nie trwało jednak długo.

Ta wyprawa okazała się najbardziej zwariowaną ze wszystkich. W dwóch poprzednich miałam nadzieję, że odnajdę twonka i zapobiegnę paradoksowi. Tym razem tylko odwracałam uwagę, i to prawdopodobnie bezskutecznie. Były na tej taśmie słowa, nad którymi Smith nie powinien się zbyt długo zastanawiać. Uznaliśmy, że im później w ciągu dnia je usłyszy, tym mniej będzie czujny i tym mniejsze będzie przywiązywał do nich znaczenie.

Nie brzmiało to zbyt przekonywająco, nawet dla mnie. Istniało wręcz niebezpieczeństwo, że moje skandaliczne zachowanie zwróci uwagę Smitha na słowa DeLisle’a, a nie na odwrót.

Znów moją jedyną pociechą było to, że nic innego nie mamy. Pozostało nam tylko Okno C.

Było coś, co mi się w tym wszystkim nie podobało.

Czułam te sznurki bardzo silnie wtedy w tamtym pokoju, sznurki pociągane przez temporalnego animatora marionetek, pana Przeznaczenie, profesora Karmę, Los, panią Czarną Magię, czy jak tam chcecie nazwać jego, ją, je. Cokolwiek albo ktokolwiek to był, czułam się manipulowana.

Wciąż pamiętałam chwilę…

Przykucnęłam obok niego, a on z góry spojrzał na mnie tym swoim nieprzytomnym wzrokiem…

Co ja tu, do diabla, robię? — zastanawiałam się. I dlaczego on ma takie oczy?

Nie ulegało wątpliwości, że byłam wrabiana. Ta wyprawa miała sens jedynie jako przygotowanie do odwiedzenia Okna C. „Nie dawaj mu, jeżeli nie będziesz miała ochoty. I powiedz mu o dziecku. To tylko pustak”.

Władca marionetek ostro pociągał za sznurki, a imię jego było Sherman.

Nie zdziwiło’ mnie już, że Sherman się zmienił. Kiedy przeszłam przez Bramę, czekał na mnie. Jego twarz nie była już komiksowym rysunkiem, choć nadal dużo jej brakowało do ludzkiej. Podejrzewałam, że będzie podobny do Billa Smitha (dostrzegłam jego cień we wcześniejszej postaci Shermana), ale nie był. Był tylko androidem, ale teraz wyglądał na takiego, którego należy traktować poważnie.