Выбрать главу

I wszyscy go tak traktowali. Schodzili mu z drogi, kiedy prowadził mnie do pokoju, w którym mogliśmy porozmawiać na osobności.

— Jak poszło? — spytał.

— Może ty mi to powiesz.

— Bardzo dobrze. Udało ci się odwrócić jego uwagę za pierwszym razem, kiedy z taśmy zabrzmiały słowa DeLisle’a. Zobaczył cię z bliska i rozpoznał. Twoja twarz jest teraz dobrze ugruntowana w jego pamięci. Nadal będzie uważał, że to, co DeLisle powiedział po powrocie do kabiny załogi, jest dziwne, ale to nigdy nie było ważne. Łatwo mu będzie przejść nad tym do porządku, bo wszyscy inni będą mu w tym pomagać. Tom Stanley będzie się trzymał najdłużej, ale w końcu i on zgodzi się z resztą, że DeLisle zwyczajnie zwariował.

— Sherman, ja tego nie zrobię.

Ciągnął dalej, jakby mnie nie słyszał.

— Nowy członek Komisji, niejaki Petcher, albo Gordy, jak woli być nazywany, nie przyleci do Kalifornii wieczorem dwunastego.

Bili Smith, choć bardzo tego nie lubi, poprowadzi konferencję prasową tego wieczoru. Będzie to zwyczajowe przelewanie z pustego w próżne: Smith nie ma im nic do powiedzenia, a oni będą go bombardować domysłami. Spędzi wieczór powtarzając: „Nie mam nic do zakomunikowania”.

— Sherman, ja tego nie zrobię.

— Na tej konferencji prasowej Smith po raz pierwszy zetknie się z Arnoldem Mayerem, mistycyzującym fizykiem i znanym oszołomem. Pytania Mayera uzna Smith za idiotyczne, ale zapamięta sobie jego twarz i nazwisko. Nie zaszkodzi, jeżeli z tego wieczoru zapamięta jeszcze drugą twarz. Posuwamy się do przodu, Louise, ale jesteśmy wciąż głęboko w lesie.

— Ja tego nie zrobię.

Patrzył na mnie długo, w milczeniu. W końcu złożył czubki palców w bardzo ludzkim geście, przyłożył je do brody i kołysał się na piętach. Na koniec westchnął, jeżeli możecie w to uwierzyć.

— Powiedz mu o dziecku, Louise. To tylko pustak. Wstałam z zamiarem zdemontowania go, ale chyba popełniłam błąd, bo zemdlałam.

12. WYTWORY CZASU

Relacja Bida Smitha

Brzmiało to tak:

— …trupy! Wszyscy nie żyją, wszyscy, co do jednego! Są spaleni, Gil, są martwi, popaleni i rozerwani na strzępy, wszyscy nie żyją…

Potem samolot zderzył się z górą i Wayne DeLisle nie miai już nic do powiedzenia.

Działo się to wieczorem, gdy wreszcie udało się taśmę oczyścić i mogliśmy usłyszeć te słowa wyraźnie. Kiedy operator wyłączył aparaturę, siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu.

Nie podejmuję się opisać przerażenia w głosie tego człowieka. Odczuliśmy je, mimo kiepskiej jakości nagrania.

Stwierdzenie, że byliśmy wstrząśnięci, byłoby eufemizmem. Nikt z nas nigdy nie słyszał czegoś takiego z rejestratora w kabinie załogi. Strach… napięcie… to zrozumiałe. Ludzie, którzy pilotują samoloty, nie są robotami. W takich chwilach usiłują ukryć emocje, ale nie wszystko da się ukryć.

Nie, to się nie trzymało kupy. Przesłuchując wiele nagranych rozmów załogi przyzwyczaiłem się do bohaterstwa lub przynajmniej stoicyzmu, ale panika też by mnie zbytnio nie zaskoczyła. Piloci to tacy sami ludzie jak my wszyscy. Mają problemy psychiczne, problemy z piciem, problemy małżeńskie. Niektórzy wariują, ale nie wskutek nadzwyczajnych sytuacji w powietrzu.

Nie mają na to czasu. Nawet pasażerowie rzadko wariują tak szybko. W przeciwieństwie do tego, co pokazują na filmach typu „Port lotniczy”, w ciągu pierwszych kilku chwil po zderzeniu trochę ludzi pokrzyczy albo podskoczy, ale na ogół bardzo szybko wraca spokój. Potem wszyscy siedzą oszołomieni na swoich miejscach. Ludzie nie wiedzą, co robić. Dominującą reakcją w takiej sytuacji jest nie robić nic. Pasażerowie są wtedy potulni, skorzy do wykonywania poleceń załogi. Dopiero kiedy sytuacja się przedłuża i mają czas na formowanie swoich własnych nieodpowiedzialnych pomysłów, trzeba na nich uważać.

Wayne DeLisle po prostu nie miał prawa zwariować tak szybko.

W ciągu trzydziestu trzech sekund z kompetentnego pilota, z odpowiedzialnego faceta, który gotów był opuścić swoje bezpieczne miejsce, żeby poruszać się po samolocie stającym dęba i skaczącym jak kamień toczący się po zboczu, bo chciał pomóc pasażerom, zmienił się w bełkocącego… cóż, tchórza, wykrzykującego, że wszyscy nie żyją, że są martwi, martwi i spaleni.

Rozmawialiśmy o tym przez jakiś czas.

Jerry: — Może oni byli nieżywi. Są poszlaki, że kadłub mógł być uszkodzony. Znaleźliśmy część ciał i rzeczy w dużej odległości od miejsca upadku.

Werdykt w tej sprawie był szybki, nawet Jerry nie upierał się przy nim długo. Gdyby kabina uległa dehermetyzacji, wyrwałoby drzwi kabiny załogi i DeLisle’a razem z nimi. Część ludzi zostałaby wyssana, ale reszcie nic by się nie stało. Znajdowali się na wysokości zaledwie pięciu tysięcy stóp i dekompresja ani brak tlenu im nie groziły.

Craig: — Powiedział też, że byli spaleni. Może przed zderzeniem w kabinie wybuchł pożar.

Eli: — W pierwszej klasie? Niemożliwe. Wszystko, co widziałem, wskazuje, że ogień objął tylko silniki… może skrzydła, ale nie sięgnął dalej. W każdym razie do chwili zderzenia, kiedy wszystko wybuchło. Nie widzę możliwości, żeby pożar od skrzydeł przeniósł się z taką szybkością daleko do przodu.

Craig: — Może to się działo na dole, może on zszedł do klasy turystycznej.

Tom: — W Boeingu? Posłuchaj, przyjmujemy, że kadłub nie został przedziurawiony, bo usłyszelibyśmy to na taśmie. Byłby cholerny hałas.

Jerry: — Moglibyśmy nie słyszeć, gdyby dziura powstała daleko w tyle.

Tom: — Tak, tylko jak by on się tam dostał? Do pierwszej klasy, stamtąd w dół po schodach, przez całą turystyczną i z powrotem w trzydzieści trzy sekundy? Nie w tym samolocie. Byłby cud, gdyby w tym czasie zszedł po schodach i nie skręcił karku.

Zgadzałem się. Łatwiej byłoby chodzić po pędzącej kolejce górskiej w lunaparku.

— Możemy więc przyjąć — powiedziałem — że nie doszedł dalej niż do schodów. Wydaje się niemożliwe, żeby zobaczył coś więcej niż gromadkę wystraszonych ludzi.

Kiedy tak dyskutowaliśmy przez dłuższą chwilę, wtrąciła się Ca-role.

— Musicie, panowie, pogodzić się z oczywistością.

— Z jaką oczywistością? — zdziwił się Jerry.

— A z taką, że on zwyczajnie zwariował.

— Myślałem, że wy, psychologowie, nie lubicie tego słowa.

Wzruszyła ramionami.

— Nie mam nic przeciw niemu, jeżeli pasuje do sytuacji. Użyłam go, żeby wam utrzeć nosa. Wiem, nie chcecie wierzyć, że pilot może tak nagle oszaleć, i przyznaję, że to bardzo rzadki przypadek. Ale sami udowodniliście, że jeśli zajrzał do pierwszej klasy, mógł zobaczyć tam przestraszonych ludzi, a nie spalone trupy.

Tom zaprotestował.

— Ale on mówi, że widział…

— On nie mówił, że coś zobaczył. Nie traktujcie jego wypowiedzi jako zeznania naocznego świadka, tylko jako ostatnią myśl człowieka doprowadzonego do kresu wytrzymałości. Powiedział, że wszyscy są martwi i spaleni. Był wyszkolony do pilotowania samolo tu, ale nie mógł nic robić, bo to nie był jego samolot. Miał większą wiedzę niż pasażerowie i więcej powodów do paniki, bo wiedział, że są wszyscy straceni. Mógł spojrzeć w oczy rzeczywistości, której Gil Crain i pozostali nie dostrzegali, bo mieli pełne ręce roboty. A on się poddał i powiedział o tym, co się miało, jak wiedział, wydarzyć: że oni wszyscy zginą. I miał rację.