Nikt z nas nie był zachwycony, ale to zakończyło dyskusję, przynajmniej wtedy. Carole była ekspertem od czynnika ludzkiego. Zastanawiając się nad tym musiałem przyznać, że głównym powodem, dla którego ociągałem się z przyjęciem jej wyjaśnienia, był ten wymieniony przez nią: nie chciało mi się wierzyć, że pilot może się tak szybko rozsypać. Ale widocznie może.
Odbywaliśmy nasze wieczorne zebranie (pierwsze z wielu, które nas czekały) niedługo po wstępnym przesłuchaniu taśmy z Boeinga.
Zrobiliśmy wszystko, co się dało, żeby wcisnąć wszystkich do mniejszego z dwóch przydzielonych nam pomieszczeń na lotnisku. Prawo do obecności miało chyba ze sto osób. Obawiam się, że znaczną część zebrania przespałem, ale potrafię spać z otwartymi oczami, więc nikt nie zauważył. Mam nadzieję.
Te cowieczorne spotkania są stałym elementem wszystkich dochodzeń. Wszyscy, którzy pracują przy katastrofie, spotykają się i porównują notatki. Potem zapadają decyzje, w jakim kierunku pójdą dalsze poszukiwania.
Zgodziliśmy się, że komputer z Fremont, bo tam mieści się Ośrodek Kontroli Ruchu Lotniczego dla Obszaru Oakland, zostanie przebadany przez zespół ekspertów. Tom miał już pewnych ludzi na uwadze. Poza tym głównie potwierdzaliśmy, co już wykonane, i stawialiśmy dalsze zadania. Wiele fizycznych aspektów dochodzenia wymaga czasu.
Dalej zebranie mogłoby się ciągnąć i przez dziesięć godzin. Jak każde zebranie, jeżeli się na to pozwoli. Na początkowym etapie śledztwa jest to zazwyczaj czcza gadanina. Później długie zebrania bywają usprawiedliwione, ale kiedy sprawdziłem na zegarku, że to ciągnie się już dwie godziny, przerwałem je i powiedziałem, że wszyscy, którzy nie mają teraz roboty w hangarze, powinni iść się wyspać.
Niektórym się to nie podobało, ale nic nie mogli poradzić. Śledztwo prowadziłem ja. Może na papierze najważniejszy był Gor-don Petcher, ale w rzeczywistości — ja. Skoro już mowa o starym, poczciwym Gordym…
Kiedy wszyscy już wyszli, podszedł do mnie Briley z miną zwiastującą złe wiadomości. Ułatwiłem mu sytuację.
— Już wiem — powiedziałem. — Gordy nie zdążył na wieczorny samolot. Będzie rano. Słyszałem, że zwołał konferencję prasową w Waszyngtonie.
— Tak mi mówiono.
— Musiała być urocza. Ciekawe, co im powiedział, bo ze mną nie rozmawiał.
— Pewnie się chwalił, że sytuacja jest opanowana. To samo ty powiesz za jakieś dwadzieścia minut.
Jęknąłem, choć już się z tym pogodziłem. Dziennikarze mieli obiecaną konferencję. W gruncie rzeczy sprowadzi się to do tego, co oni nazywają „okazją do zdjęć”. Będą mieli moją twarz, którą puszczą w ostatnim wydaniu wiadomości. Właściwie nie miałem im prawie nic do powiedzenia.
Nienawidzę marnotrawstwa. Trzeba by bardzo długo szukać, żeby znaleźć lepszy przykład marnotrawstwa niż konferencje prasowe.
Samo dublowanie wysiłków wystarczy, żeby człowiek miał ochotę się rozpłakać. Czy to naprawdę konieczne, żeby lokalny kanał z Kankakee w stanie Illinois wysyłał ekipę do katastrofy lotniczej w Kalifornii? A przecież w grę wchodzi nie tylko telewizja, chociaż każda większa stacja z siedmiu sąsiednich stanów miała tu swoje kamery. Ściągnęły też wszystkie gazety. Reporterzy z Indii, Japonii, Anglii, a kto wie czy nie z Bali, Malediwów i Kambodży. Byli tu reporterzy z tygodników i felietoniści. Z samych czasopism lotniczych przybyło ich około setki. Przylecieli uczeni ze wszystkich uniwersytetów w kraju. Byli autorzy specjalizujący się w pisanych na chybcika książkach wykorzystujących gorące tematy i kombinatorzy z mediów, którzy obsiadają każdego, kto zwróci na siebie uwagę publiczności choć na kilka dni, a potem wynajmują prostytuujących się pisarzy i reżyserów, żeby napisali sensacyjne książki i nakręcili sensacyjne filmy telewizyjne. To prawdziwi handlarze śmiercią. Za jakieś dwa miesiące pojawią się owoce ich wysiłków: „Ostatnie sekundy Lotu 35”, „Zderzenie!” „Mount Diablo” i „Upadek olbrzymów”.
Ciekawe, kto zagra rolę Billa Smitha.
Byłbym zachwycony, gdyby chcieli stanąć na miejscu katastrofy w środku nocy, po kolana w błocie i z poważnym wyrazem twarzy unieść mikrofony. Ale wszyscy chcieli rozmawiać ze mną, a ja chciałbym wiedzieć dlaczego. Nie miałem dla nich żadnej opowieści, co oni wiedzieli równie dobrze jak ja, ale mimo to musieli mieć przedstawienie.
Stanąłem więc przed lasem mikrofonów, mrużyłem oczy w blasku reflektorów i kląłem C. Gordona Petchera, który powinien stać na moim miejscu. Jeżeli nie nadaje się do tego, to do czego się nadaje?
Zacząłem od rutynowego stwierdzenia, że nie będzie komentarzy na temat faktów, które są jeszcze badane. Potem powiedziałem im to, czego się dowiedzieliśmy, a co oni już też wiedzieli. Było to suche wyliczenie, skąd samoloty leciały, dokąd leciały, czas zderzenia, miejsca upadku. Powiedziałem im, ilu pasażerów i członków załogi było w każdym samolocie (w końcu ustaliliśmy tę liczbę: sześćset trzydzieści siedem osób), że było dziesięć osób zaginionych i prawdopodobnie zabitych na ziemi, oraz siedmioro rannych, wszyscy na miejscu upadku DC-10. Nazwiska ofiar będą podane w późniejszym terminie… Uzupełnicie je sobie. Podadzą je w wiadomościach telewizyjnych. Przyczyny wypadku bada komisja.
Czy są jakieś pytania?
Mój Boże, nie krzyczcie wszyscy naraz.
— Panie Smith, czy cała drużyna koszykówki zginęła?
Po raz pierwszy usłyszałem o drużynie koszykówki. Okazało się, że w Boeingu leciała jakaś uczelniana drużyna. Powiedziałem reporterowi, że jeżeli byli w samolocie, zginęli. Nikt, powtarzam, nikt nie ocalał. Ile razy trzeba to powtarzać?
— A co z senatorem Grayem?
— Czy był w którymś z samolotów?
— Taką mamy informację.
— Nie mogę potwierdzić ani zaprzeczyć. Jeżeli był w samolocie, nie żyje. Zresztą to nie jest mój dział. Lista zostanie ogłoszona po potwierdzeniu tożsamości. Następny proszę.
Pytali mnie o kontrolę naziemną i o błędy pilotów. Bez komentarza. Pytali o transpondery radarowe. Bez komentarza. Czy ma pan na myśli człowieka nazwiskiem Donald Janz? Bez komentarza. Czy miała miejsce awaria komputera? Nie wiemy. Bez komentarza. Nie potrafię odpowiedzieć. Sprawa jest badana. Sprawdzamy to. Nic mi o tym nie wiadomo. Śledztwo trwa.
Krótko mówiąc, udało im się zmienić mnie w jednego z tych śliskich, znanych wam dobrze z telewizji polityków, którzy nie dadzą się przyłapać na stwierdzeniu, jaki mamy miesiąc. Kocham ich tak samo jak wy i nie jestem szczęśliwy, kiedy wychodzę na jednego z nich. Ale wiecie, kiedy ktoś dziennikarzowi odpowiada: „Sprawa jest w trakcie rozpatrywania” albo coś podobnego, to nie znaczy, że ma nieczyste sumienie. On nie może mówić. Byłoby to niewskazane. Każde moje oświadczenie na konferencji prasowej może zaszkodzić osobom trzecim.
Tak walcowaliśmy w kółko prawie przez godzinę.
Na całej konferencji zdarzyło się tylko jedno warte zapamiętania. Było to pod koniec, kiedy większość poważnych organizacji zrezygnowała i pozostały same oszołomy. Ekipy telewizyjne zaczęły, rzecz jasna, wychodzić, jak tylko nakręciły swoje pięć minut filmu.
Czerwony na twarzy facet wstał i natychmiast wiedziałem, że uważa się za obrońcę uciskanych.
— Panie Smith, reprezentuję organizację pasażerów linii lotniczych.
Zbyłem go byle czym. Miałem nadzieję, że jest na sali jeszcze parę osób, które mogłem bezkarnie obrazić. Rozejrzałem się, czy nie ma gdzieś reportera z „National Enquirer”[4].