Byłam, oczywiście, zabezpieczona na taką okazję. Razem z Shermanem opracowaliśmy mój życiorys, ale miałam nadzieję, że nie będę musiała go opowiadać. Miałam dość kłamstw. Ale opowiedziałam i chyba dobrze wywiązałam się z zadania. Smith kiwał głową we właściwych miejscach i zadawał pytania sympatycznie, bez wścibstwa.
Zadowolona z siebie kontynuowałam opowieść, kiedy nagle zdałam sobie sprawę, że on nie wierzy w ani jedno moje słowo.
Miał jakiś dziwny błysk w oku. Powiedziałam sobie, że może to alkohol, ale sama w to nie wierzyłam.
Nie, on uznał, że jest coś, o czym nie chcę mówić, i miał stuprocentową rację.
Wysadziłam go przed hotelem, odjechałam kilka przecznic, zaparkowałam i zaczęłam się trząść.
Kiedy mi przeszło, spojrzałam na zegarek. Było tuż po północy. Wiedziałam, co mam robić. Ustaliliśmy z Shermanem podejście i wierzyłam, że to zadziała. Tylko nie mogłam się jakoś ruszyć z miejsca.
Nie, nie bałam się pójść z nim do łóżka. Omówiliśmy to z Shermanem i poczułam się dużo lepiej w kwestii seksu. Co za różnica — zajdę w ciążę czy nie, skoro mam przed sobą tylko kilka dni życia. Nie chodziło też o to, że za bardzo się ceniłam, by pójść z mężczyzną do łóżka dla dobra planu „Brama”. Istniała długa lista przykrości, które gotowa byłam znieść dla ratowania planu, i przespanie się z kimś, kto mnie nie pociąga, zajmowało na niej miejsce dalekie od końca. Właściwie nie miałam nawet nic przeciwko temu. Było zadanie do wykonania, a jako dobry żołnierz nigdy nie wykręcam się od obowiązku… ale niezależnie od tego, Smith mi się podobał. Zresztą list z przyszłości pozostawiał mi swobodę. Nie musiałam, jeżeli nie miałam ochoty. To tylko pustak.
Niedaleko miejsca, gdzie się zatrzymałam, był sklep z alkoholem. Wysiadłam z samochodu i kupiłam butelkę whisky.
W drodze powrotnej ktoś wyszedł z ciemnej bramy. Skradał się za mną. Odwróciłam się. Był to ciemnoskóry mężczyzna, może Murzyn, chociaż z rozróżnianiem ras mam podobne kłopoty jak z modą. Skierował na mnie rewolwer.
— Dawaj, kurwo, torebkę — powiedział.
— Jesteś złodziejem czy zboczeńcem? — spytałam. Potem zabrałam głupkowi broń, rzuciłam go na ziemię i nadepnęłam mu na gardło. Próbował się uwolnić, no to dostał kopniaka w twarz i znów miał nogę na gardle. Zaczął rzęzić, więc zwolniłam nacisk.
— Chyba złamałaś mi nadgarstek — wyjęczal.
— Nie, to kość strzałkowa albo promienista. Nastawią ci w szpitalu. — Spojrzałam na jego nagie ramię. — Jesteś narkomanem, co?
Nie odpowiedział.
Cóż, człowiek nie ma dużego wyboru, kiedy chodzi o przodków, ale był jednym z moich przodków i nie mogłam go zabić. Prawdopodobnie narobiłam już i tak dużo zamieszania w strumieniu czasu… co tam.
Poczułam przypływ ulgi. Zrobię to, na co mam ochotę, jeżeli tylko ustalę, co to jest.
Oddałam mu rewolwer, wyjąwszy uprzednio pociski. Potem sięgnęłam do torebki i wręczyłam mu zwitek amerykańskich banknotów, dwadzieścia tysięcy dolarów minus piętnaście osiemdziesiąt sześć, które wydalam na whisky. — Zabaw się — powiedziałam.
Wolna wola to dziwne uczucie. Jeżeli to było to.
Nie myślałam, dokąd jadę. Znalazłam się powrotem przed hotelem Billa i zaparkowałam samochód.
Na korytarzu potknęłam się o wózek, na którym stała taca z dwiema pustymi szklaneczkami do koktajlów. Zgarnęłam je. Chciałam podrapać w drzwi pokoju Billa, ale przypomniałam sobie, że to inne miejsce i czas, zapukałam więc pięścią.
Puk, puk.
Kto tam?
Pański szczęśliwy los.
Jaki los?
Niech pan da dłoń, panie Smith. Louise prawdę powie.
15. WSPÓLNE INTERESY
Relacja Bida Smitha
Nie miałem w ustach papierosa od dziewięciu lat, ale kiedy ona wstała i wyszła do łazienki, chwyciłem paczkę, którą zostawiła na nocnym stoliku, i zapaliłem. Były to Virginia Slims. Rozkasłałem się przy drugim pociągnięciu, po czwartym poczułem zawrót głowy i zgniotłem papierosa w popielniczce.
Co za noc.
Spojrzałem na zegarek. Była pierwsza. O dziesiątej ona zmieni się w dynię. Wśród wielu jej wyznań, to nie było najmniej prawdopodobne.
Słuchałem plusku wody za zamkniętymi drzwiami. Chyba brała natrysk.
Jedyne, co wiedziałem na pewno, to że miała córkę i że dziecko zmarło. Reszta nie trzymała się kupy.
— Mogę ci coś powiedzieć? — spytała, kiedy opanowała łkanie. Siedzieliśmy na skraju łóżka i trzymałem ją w ramionach. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek obejmowałem, ale moje myśli były dalekie od seksu.
— Pewnie. Wszystko co zechcesz.
— To długa historia — ostrzegła.
— Tak przypuszczałem.
Roześmiała się. Był to niepewny śmiech, mogący w każdej chwili przejść w swoje przeciwieństwo, ale zapanowała nad sobą. — Tam, skąd przychodzę, wszyscy umierają. Przysięgam, że od tego miejsca opowieść stawała się coraz bardziej szalona.
Relacja Louise Baltimore
— Nadajemy imiona naszym dzieciom w dniu drugich urodzin.
— Dlaczego?
— Czy to nie oczywiste? — Zastanowiłam się powtórnie, w jak wiele on uwierzy. Może w jeden procent, uznałam. Mimo to, jeżeli miałam mu opowiedzieć tę historię, nie mogłam jej ująć w ogólnie przyjęte kategorie lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku.
— Nie nadajemy im imion, bo mają szansę mniejszą niż jeden do stu, że dożyją drugich urodzin. Potem można już mieć nadzieję, że im się uda.
— Co było temu dziecku?
— Nic. W każdym razie tak się wydawało. Miałam dwanaście lat, pierwszy okres i wszystko wskazywało, że jestem płodna. Analiza genetyczna nie ujawniła żadnych poważniejszych wad.
Spojrzałam na niego. Czasami prawda jest nieprzekonywająca.
— Byłam zagrożona bezpłodnością. Lekarze powiedzieli mi, że nie będę mogła mieć dzieci. A mimo to zaszłam w ciążę.
— W wieku dwunastu lat?
— Nieważne. Jestem pijana, dobrze? Miałam… jak się to nazywa? Amniocentezję. Myślano, że jeżeli zajdę w ciążę, dziecko będzie… mongoidalne.
— Teraz to się nazywa zespół Downa.
— Słusznie. Zapomniałam miejscową nazwę. Dziecko się urodziło. Było idealne. Najsłodsze, najpiękniejsze stworzenie pod słońcem. Najdoskonalsze dziecko, jakie przyszło na świat w ostatnim stuleciu.
Pociągałam prosto z butelki. Nie potrzebowałam żadnych pigułek. Okazało się, że spirytus etylowy jest całkiem niezłym środkiem na rozpacz.
— By!a moim życiem. Wszystkim czego pragnęłam. Tak, chcieli mi małą zabrać, wziąć do szpitala, gdzie mogliby mieć ją stale na oku. A inteligencja? Ten dzieciak byl genialny. Miała sześć miesięcy, kiedy zaczęła chodzić, i dziewięć, kiedy zaczęła mówić. Była moją Ziemią, Księżycem i gwiazdami.
— Jak miała na imię? — spytał.
Spojrzałam na niego. W porządku, nie wierzył nawet w jeden procent.
A niby dlaczego miałby wierzyć? I dlaczego ja miałabym wierzyć?
Rozpłakałam się na nowo.
Relacja Bida Smitha
Ta kobieta była bardziej znerwicowana, niż myślałem. Usiłowałem jakoś posklejać jej opowieść, prawie jakbym odtwarzał katastrofę lotniczą.
Dziecko cierpiało na jakąś wrodzoną chorobę. Nie znam się na tych sprawach, ale to i owo przyszło mi do głowy. Jak choćby: matka miała syfilis albo będąc w ciąży zażywała heroinę. Co jeszcze mogło ją wpędzić w takie poczucie winy? Z jakiego innego powodu opowiadałaby tę historię za pomocą tak zwariowanych metafor?