Sara sięgnęła po książkę potrząsając głową.
— Musiałaby zostać zatrudniona wczoraj po piątej. Ja znam wszystkich swoich pracowników, Bili. Może jakieś jednorazowe zastępstwo. Poszukam.
Poszukała i nie znalazła. Wrzuciła jej nazwisko do komputera i potwierdziła, że w United nie pracuje żadna Louise Bali.
Czas było zadzwonić do FBI. Nieszkodliwa wariatka z obsesją na punkcie zmarłej córeczki to jedna sprawa, a nie upoważniona osoba kręcąca się przy śledztwie i udająca kogoś — to zupełnie co innego.
Wszedłem nawet do budki telefonicznej i wcisnąłem kilka pierwszych cyfr z numeru, jaki dostałem od Freddie’ego Power-sa… a potem odłożyłem słuchawkę. Louise powiedziała, że wróci wieczorem. Zaczekam i dam jej szansę wytłumaczenia wszystkiego.
Przypomniałem sobie, że muszę coś z Powersem omówić, podniosłem więc znowu słuchawkę. Znalazłem go w tymczasowej kostnicy.
— Co z tymi zegarkami? — spytałem. — Znalazłeś coś nowego?
— Owszem — powiedział. — Pamiętasz te elektroniczne, które chodziły do tyłu? Teraz wszystkie chodzą normalnie.
— Czy mówiłeś komuś o tym?
— Tak.
— I co?
— Powiedział, że to niemożliwe.
Jasne, kto by w coś takiego uwierzył.
— Ile osób je widziało, kiedy chodziły do tyłu?
Chwilę milczał.
— Ty i ja, Stanley i doktor Brindle. Może jeszcze jacyś ludzie, którzy pomagali mu zdejmować zegarki nieboszczykom, ale nie sądzę.
— Czy zrobiłeś jakieś filmy wideo?
— Nie. Mamy tylko zeznanie nas trzech.
— Dlaczego trzech?
Znów chwila milczenia.
— Nie jestem pewien, czy Brindle zechce zeznawać.
— No to może zaczekajmy z tym. Pozostają zegarki, które śpieszyły się o czterdzieści pięć minut.
— Fakt.
— Co do elektronicznych… widzieliśmy to tylko ty, ja i Tom.
Dłuższa chwila ciszy. Pewnie zastanawiał się nad stanowiskiem, nad tym, jak taka historia może się odbić na jego karierze i na jego przyszłym awansie w Komisji, która zawsze lubiła wyjaśnienie sprawy.
— Widziałem — rzekł powoli — co nie znaczy, że uważam za istotne.
— Rozumiem. Popracuj nad tym trochę, dobrze? A ja zdecyduję, czy to jest ważne.
— W porządku, Bili.
Jedna anomalia załatwiona.
Dzień minął normalnie, tyle że cały czas oglądałem się za ramię, spodziewając się, że nagle wyskoczy skądś Louise.
Nie wyskoczyła.
Zaczęliśmy od Normana Tysona z firmy, która produkowała komputery do kontroli ruchu lotniczego.
Stał na stanowisku, że sprzętu nie można winić, bo pracował przy obciążeniach, których jego konstrukcja nie przewidywała. Przekazałem to Tomowi, mając nadzieję, że znajdzie jego słaby punkt. Wiedzieli, że można się do nich przyczepić, ale wiedzieli też, że prawdziwą przyczyną tej katastrofy może być użytkowanie przez Federalny Zarząd Lotnictwa przestarzałego sprzętu.
Federalny Zarząd Lotnictwa zaś przerzuci piłeczkę Kongresowi, który nie przydzielił pieniędzy. Wina będzie już wtedy wystarczająco podzielona, ale jeżeli ktoś chciałby iść dalej, mógłby obciążyć elektorat, który wybrał taki Kongres.
Wiedziałem, że Komisja ma czyste sumienie. W każdym razie na papierze. Mieliśmy na swoje usprawiedliwienie tony raportów i zaleceń. Ostrzegaliśmy o przestarzałych komputerach. Mówiliśmy, że powinny zostać zastąpione nowymi.
Tylko czy mówiliśmy wystarczająco twardo?
Kto wie. Były to czasy oszczędności budżetowych. Jak się zastanowić, nie pamiętam czasów, kiedy ludzie nie domagali się cięć w wydatkach państwowych i każdy, komu coś obcięto, uważał, że jest to najgorszy przypadek błędnego myślenia w Waszyngtonie. A my nigdy nie obiecywaliśmy, że komputery będą tanie: chodziło o sumę pół miliarda dolarów.
Wszystko ma swoje dobre strony, mówiłem sobie. Założę się, że teraz kupią nowe komputery.
Zaraz po lunchu zatelefonował do mnie doktor Harlan Pren-tice, który kierował zespołem przeprowadzającym sekcje zwłok. Chciał, żebym przyjechał, ale właśnie byłem po jedzeniu i wcale mi się to nie uśmiechało.
— Chodzi o treść żołądków — powiedział. — Chyba się pan domyśla, że procent identyfikacji w tej katastrofie będzie niewielki.
— Byłem w kostnicy, doktorze. Widziałem te worki.
— Tak. Otóż z Boeinga przebadaliśmy siedemdziesiąt trzy fragmenty ciał zawierające żołądki. Mam przed sobą menu z tego lotu, które obejmuje kurczaka crepes, wołowinę a la brecy i danie dietetyczne w klasie turystycznej. Nie widziałem menu pierwszej klasy.
Poczułem w ustach smak zjedzonego przed chwilą steku. Jestem dość odporny, ale lekarze są nieznośni. — Jakie to ma znaczenie, doktorze?
— Wszyscy jedli kurczaka.
To mnie na chwilę zastopowało.
— Raczej niemożliwe, prawda? — Doktor nadal czekał na mój komentarz.
Nagle poczułem złość. Nie na niego. Tylko dlaczego ta sprawa nie mogła się toczyć w normalny, przyzwoity sposób?
— Nie niemożliwe — poprawiłem. — Bardzo mało prawdopodobne.
— To narusza prawa statystyczne. Mam jeszcze do przebadania około setki żołądków…
— …i następny może zawierać wołowinę.
— Albo danie dietetyczne — podpowiedział usłużnie.
Wtedy przyszło mi do głowy rozwiązanie.
— Ktoś musiał coś pokręcić w Nowym Jorku. Załadowali same posiłki z kurczakiem. Stwierdzono to już po starcie. Dlatego wszyscy, którzy byli głodni, dostali kurczaka, a po wylądowaniu Pan Am zostałby zasypany skargami.
— A co z pierwszą klasą?
Do diabła z pierwszą klasą!
— Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że zawsze jest jakieś logiczne wyjaśnienie. — Znów przełknąłem, zastanawiając się, co właściwie wiem. — Każę komuś sprawdzić u dostawców Pan Am w Nowym Jorku. Oni to wyjaśnią.
Odłożyłem słuchawkę.
Potem stałem tam, myśląc o tym wszystkim, wiedząc, że będę potrzebował tabletki Alka-Seltzer na deser. Wyglądało na to, że mam tendencję do upychania problemów pod szafę i udawania, że ich nie ma. Rzecz w tym, że były to takie niesamowite problemy. Siedemdziesiąt trzy żołądki pełne lotniczego kurczaka. Zegarki śpieszące się o czterdzieści pięć minut. Zegarki, które chodziły do tyłu, kiedy na nie patrzyłem, i ruszyły do przodu, kiedy się odwróciłem. Piękna oszustka przebrana za pracownicę linii lotniczej.
I ten krzyk na taśmie: „Oni są wszyscy martwi! Martwi i spaleni!”
Mniej więcej w tym czasie przyleciał Gordy Petcher. Poleciłem szefom zespołów, żeby go wprowadzili w sytuację. Teraz nie był mi potrzebny. Skurczybyk nie mógł przylecieć, kiedy my taplaliśmy się w błocie i krwi, a teraz będzie prezentował wyniki jako swoje. Dobrze chociaż, że zajmie się konferencjami prasowymi.
Po cowieczornym zebraniu odbyliśmy kolejną konferencję, nieco bardziej rzeczową. Gordy chciał dać mediom coś konkretnego, Tom i Eli przedstawili więc, czego jesteśmy mniej więcej pewni (nie było tego dużo), ostrzegając Gordy’ego, żeby poprzedzał wszystko frazesami w rodzaju „Są powody, żeby przypuszczać…” albo „Rozpatrujemy teraz możliwość…”, albo „Wiele wskazuje…”
Trzeba przyznać, że był w tym dobry. Dużo lepszy niż ja. Umiał obwarować swoje stwierdzenia i unikać oskarżeń o oszczerstwo. Niepokoiła mnie jedynie jego skłonność do zdań nadających się na tytuł, ale tym razem się hamował. Dziennikarze wydawali się zadowoleni z tego, co dostali, i stopniowo sala zaczęła się opróżniać.
Po chwili zostałem sam w dużej sali konferencyjnej. To zadziwiające, jak pusto może taka sala wyglądać.