Выбрать главу

Właściwie nie powiedziała, gdzie mamy się spotkać.

Hotel, pomyślałem. Będzie w hotelu albo zostawi tam wiadomość.

W recepcji nie było żadnej wiadomości.

Pojechałem do swojego pokoju. Sprzątaczka pozbierała rzeczy Louise i ułożyła je w szafie. Dobrze, że zostały te ubrania. Bez nich zacząłbym się zastanawiać, czy ona w ogóle istniała.

Tej nocy spałem godzinę, poprzedniej — około czterech godzin oraz dwie godziny w samolocie, w drodze do Kalifornii. Byłem absolutnie trzeźwy i zupełnie nie chciało mi się spać. Pochodziłem trochę po pokoju, potem zjechałem do baru, ale to mnie tylko przygnębiło. Wsiadłem więc do samochodu i wróciłem na lotnisko, gdzie podjechałem do wielkich drzwi hangaru, zawierającego szczątki dwóch odrzutowców.

Z boku mieściły się małe drzwiczki dla ludzi, z oszklonym i odrutowanym okienkiem. Zapukałem, po czym przycisnąłem twarz do okienka i zajrzałem do środka.

— Hola, co pan tu robi?

Okazało się, że wartownik był na zewnątrz i zaszedł mnie od tyłu. Odwróciłem się powoli, nie chcąc go zdenerwować. Był to prawdopodobnie emerytowany policjant. Na ramieniu miał nazwę jakiejś agencji ochrony, a na biodrze trzydziestkę ósemkę.

Pokazałem mu swoją legitymację. Spojrzał na nią, potem na moją twarz.

— Widziałem pana wczoraj w telewizji — powiedział.

— Dlaczego pan tu stoi?

Wzruszył ramionami.

— Firma płaci mi za pilnowanie tego hangaru. Zazwyczaj trzymają tu prawdziwe samoloty i nie chcą, żeby ktoś się przy nich kręcił. Dziwne, ale dziś w nocy jest ze mną drugi wartownik, stoi przy drzwiach po tamtej stronie. Licho wie po co.

— Dlaczego to pana dziwi?

Zajrzał przez szybkę do środka.

— Nie bardzo jest tam co kraść.

— Chyba rzeczywiście.

— Okropna sprawa, prawda?

— Tak, okropna. Ma pan klucze? — wskazałem wielką kłódkę na drzwiach.

— Mam. Chce pan tam wejść?

— Tak. Może pan zadzwonić do swojego szefa, ale wiem, co odpowie. Pozwólcie mu robić, co chce. Dopóki nie ukończę sprawozdania, te samoloty są moją własnością.

Zmierzył mnie wzrokiem i kiwnął głową.

— Chyba ma pan rację. Chociaż nie wiem, czego tam można szukać.

Wpuścił mnie do środka i zamknął drzwi za mną. Powiedział mi, żebym zapukał, kiedy będę chciał wyjść.

Snułem się przez chwilę po hangarze, nie mając pojęcia, czego tu szukam. Pamiętałem tylko, jak się pierwszy raz spotkaliśmy. Była tutaj, czegoś szukała w tej wielkiej stodole.

Zatrzymałem się przy potężnym wale turboodrzutowego silnika General Electric. Wszystkie łopatki zostały urwane, ale pożar nie poczynił tu żadnych szkód. W porównaniu z temperaturami, w jakich ten silnik pracował, upadek i pożar były niczym.

Podszedłem do miejsca, gdzie leżały worki z drobnymi szczątkami. Onaje przetrząsała, teraz było to dla mnie jasne. Zawołałem ją, spojrzała na mnie i uciekła.

Worki znikły. Teraz stały tu rzędy rozkładanych stołów z kawałkami poskręcanego metalu. Przeszedłem wzdłuż nieskończenie długich rzędów, czasami coś rozpoznając, na ogół jednak nie mając pojęcia, na co patrzę. W samolocie jest dużo metalu.

Dalej znajdowały się stoły z pozostałościami bagażu. Kawałki walizek nie większe od dłoni. Stosy poszarpanego i nadpalonego ubrania. Zgniecione aparaty fotograficzne, połamane narty, bryły plastyku, które były kalkulatorami. Nawet cały flakonik perfum.

Moją uwagę zwrócił czerwony błysk. Coś przeświecało słabo spod stosu. Sięgnąłem tam i nieokreślony przedmiot z trzaskiem spadł na podłogę.

Pierwsze wrażenie: zabawka. Pistolet na promienie śmierci. Był zrobiony z plastyku, teraz nadtopionego, poczerniałego, popękanego. Czerwone światło sączyło się przez szczelinę. Wyglądało mi to na wiązkę laserową. Nigdy nie słyszałem o dziecięcych zabawkach wykorzystujących laser.

Miałem w kieszeni szwajcarski scyzoryk. Otworzyłem najdłuższe ostrze, wsunąłem je w szczelinę. Nacisnąłem i plastykowa obudowa puściła. Przyjrzałem się uważnie wnętrznościom pistoletu. Nie miałem pojęcia, co to jest, ale na pewno nie było zabawką.

W porządku. Nareszcie miałem coś konkretnego. Zrobiło mi się niewymownie smutno, że to znalazłem, ale fakt był faktem. Miałem do czynienia z jakimś rodzajem broni. Pochodziła z miejsca, którym Louise tak się interesowała wczoraj rano. Musiałem przyjąć, że ona wiedziała o jej istnieniu i że jej szukała. Należało wezwać agenta specjalnego Powersa. Broń nie mieściła się w moich kompetencjach.

W odległości jakichś dwudziestu stóp ode mnie wisiał na ścianie telefon. Miałem najszczerszy zamiar, żeby zadzwonić, ale czer wone światło mnie zafascynowało. Dochodziło spod czegoś, co mogło być płytką z obwodami scalonymi. Zacząłem podważać ją nożem. Chciałem zobaczyć, co jest źródłem tego światła.

Leżałem na wznak na podłodze, nie mogłem się ruszyć. Było mi bardzo zimno, bolał mnie tył głowy.

Błysnęło światło i rozległ się dziwny dźwięk, początkowo niski, potem wznoszący się poza granice słyszalności, który wstrząsnął całym budynkiem. Nagle straciłem czucie w całym ciele.

Przez chwilę leżałem nieprzytomny, ale nie byłem pewien, czy zdziałała to broń. Chyba padając uderzyłem głową o kant stołu, a potem o podłogę.

Oczy też mnie bolały. Nie mogłem nimi poruszać ani nawet mrugnąć. Czułem, jak mi wysychają.

Przez chwilę myślałem, że umarłem, że tak wygląda śmierć. Potem odkryłem, że oddycham. Czułem pod sobą zimną betonową podłogę, zimne powietrze nad sobą i ruch swojej klatki piersiowej. Widziałem kratownicę stalowych belek podtrzymujących dach i kilka przyćmionych świateł. To był mój cały wszechświat.

Złamanie kręgosłupa, pomyślałem. Pełen paraliż. Kateter, sztuczne płuca, torebka na odchody i żadnego życia seksualnego…

Ale nie wszystko pasowało do złamania kręgosłupa. Miałem czucie w nogach, jedna mi się podwinęła i na pewno zdrętwieje. Wiedziałem, że kiedy się ruszę, jeżeli w ogóle kiedyś się jeszcze ruszę, ból będzie potworny.

Nie pamiętam zbyt dobrze paru następnych minut. Bałem się, nie wstyd mi przyznać. Stało się coś, czego nie rozumiałem. Mogłem jedynie leżeć. Nie mogłem nawet odwrócić oczu od sufitu.

Nagle stwierdziłem, że mogę coś jeszcze. Słyszałem.

Nic głośnego, ale był to jedyny odgłos w hangarze. Uznałem, że dwie osoby usiłują poruszać się po cichu. Nigdy bym ich nie usłyszał, gdybym nie słuchał w takim skupieniu.

Po pewnym czasie uznałem, że są to trzy osoby. Później byłem już pewien, że cztery. Zadziwiające, jak dużo można usłyszeć, kiedy nie można robić nic innego.

Czekałem. Wkrótce któreś z nich natknie się na mnie i wtedy zdecydują, co ze mną począć.

Jeden z nich podszedł. Zobaczyłem go wznoszącego się w moim polu widzenia. Patrzył na mnie z góry. Odwrócił się i cicho gwizdnął. Słyszałem, jak schodzą się pozostali. Zgromadzili się wokół mnie tworząc krąg. Byli ubrani jak płetwonurkowie w czarne gumowe kombinezony okrywające wszystko prócz twarzy.

— Kto to jest? — spytał jeden z nich.

— A jak myślisz?

Znałem ten głos.

Cóż, zapowiedziała, że spotkamy się dziś wieczorem.

Zastanawiali się, czy żyję. Potem oddalili się tak, że nie mogłem rozróżnić słów, chociaż wiedziałem, że mówią o mnie. Miałem wrażenie, że część słów nie była angielska.

Potem znów podeszli bliżej i przyglądali mi się z góry. Tym razem doszły do mnie oderwane słowa.