Выбрать главу

— Jak daleko od siebie są te dwa samoloty? — spytałem.

— Około dwudziestu mil.

— Czy wie pan, przy którym jest Roger Keane? To jest facet z…

— Znam. Właśnie dostarczyłem go pod Mount Diablo. Powiedział, że mam tam pana przywieźć.

— Doskonale. Jak tam jest?

— Błoto. Przestało padać pół godziny temu. Ciężarówki mają problemy z dojechaniem. Nie ma tam nic prócz śladów ognia.

Kiedy stwierdziłem, że szczątki DC-10 leżą niezbyt daleko od trasy do miejsca katastrofy 747, poleciłem sierżantowi, żeby nieco zboczył. Chciałem sobie to obejrzeć.

DC-10 uderzył w ziemię około pół mili na północ od autostrady numer 580, niedaleko Livermore. Na otwartym terenie błyskały setki niebieskich i czerwonych ogników. Gdzieniegdzie widać było jeszcze płomienie, ale paliwo już się spaliło, ziemia była mokra, więc pożar nie groził. Wszystkie punkty świetlne koncentrowały się na jednym ciemnym kręgu.

W zasadzie wiedziałem, czego się mogę spodziewać, a jednak nadal się dziwiłem, nadal zadawałem sobie głupie pytania. Przyleciałem tutaj, żeby obejrzeć katastrofę samolotu. No dobrze, a gdzie jest samolot?

Pilot zszedł niżej, nerwowo obserwując liczne światła innych pojazdów latających — krążących, startujących albo lądujących w okolicy. Rozbitego samolotu nadal nie było. Na dole paliły się reflektory. Ukazywały tylko zrytą ziemię i nic nie mówiące confetti małych, bezkształtnych przedmiotów, największe wielkości drzwiczek samochodu.

Ciarki mnie przechodziły, kiedy na to patrzyłem. Częściowo dlatego że widok był nietypowy. Zazwyczaj widzi się długi, usiany szczątkami ślad, wzdłuż którego leżą różne rozpoznawalne kawałki maszyny. Wśród nich całkiem duże, takie jak osłony silnika, spore fragmenty skrzydła, części kadłuba. Lot 35 zostawił na ziemi ślad bardzo przypominający to, co zrobiłby pocisk uderzający w grube szkło: wgłębienie i rozchodzące się od niego promieniście rysy.

Lot 35 dosłownie roztrzaskał się o ziemię.

2. HEJ, ZDECHLAKI!

Relacja Louise Baltimore

Kazał mi opowiedzieć wszystko od początku.

Dobrze, ale gdzie mam zacząć? Kolejność zdarzeń jest w najlepszym razie dogodną fikcją. Oglądane z innego punktu widzenia, sprawy miały się całkiem inaczej. Słyszę śmiech wszechświata, kiedy usiłuję znaleźć początek. A jednak nawet my, wysoko rozwinięte mutanty z siedemnastego wymiaru, kiedy przyjdzie co do czego, jesteśmy tylko podporządkowanymi czasowi małpami, żyjącymi w wiecznym Teraz. Niezależnie od tego, ile pętli zadzierzgnę na swojej linii życia, nadal zmierzam po staremu w jednym jedynym kierunku, przeżywając subiektywnie sekundę za sekundą.

Oglądana z tej perspektywy, historia zaczyna się następująco:

Zostałam wyrwana ze snu przez bezdźwięczny sygnał wibrujący w mojej czaszce. Będzie tak wibrował, póki człowiek nie usiądzie, no to usiadłam.

Ranki stawały się teraz i lepsze, i gorsze niż kiedyś. Lepsze, bo zostało mi ich nie tak wiele i dlatego każdy z nich bardziej ceniłam. Gorsze, bo coraz trudniej było mi wstać z łóżka.

Byłoby łatwiej, gdybym się na noc podłączała, ale jak się raz zacznie, człowiek ani się obejrzy, jak jest podłączony do Bóg wie czego. Specjalnie ustawiłam konsoletę rewitalizacyjną na drugim końcu pokoju i zmuszałam się co rano do odbycia tego długiego marszu.

Dziesięć metrów.

Tym razem ostatnie dwa metry pokonałam na czworakach. Usiadłam na podłodze i podłączyłam rurę krążeniową do pępka.

Rzecz prawie jest warta wysiłku. Czułam się tak, jakbym zwiędła w swoim własnym skórokombinezonie, i nagle płyn dotarł mi do serca, i wydało mi się, że eksploduję. Czułam, jak wstępuje we mnie energia. Szlam, który służy mi za krew, był zastępowany mieszanką fluorowęglanów i górskiej rosy. Gwarantuję, że to każdemu odbierze ochotę do snu.

— Słuchaj, jebańcu — powiedziałam.

— Czego, do cholery? — odezwał się Wielki Komputer.

Nie dla mnie służalcze serwomaniery. Kiedy z niego korzystam, chcę mieć poczucie, że rozmawiam z czymś przynajmniej równie wrednym jak ja. Wszyscy moi znajomi chcą, żeby Wielki K. podlizywał im się jak recepcjonista albo grzmiał barytonem jak Jehowa z panoramicznego filmu. Ja nie. Wielki K idzie mi na rękę, udając, że ledwo mnie znosi.

— Dlaczego wyciągnąłeś mnie z łóżka? Jesteś mi winien trzy godziny snu.

— Pojawił się problem w związku z akcją w toku. Ponieważ jesteś szefową zespołu przechwytującego, ktoś na Bramie miał głupi pomysł, że możesz coś w tej sprawie poradzić. Bez wątpienia pomylił się, sądząc…

— Zamknij się. Jak poważny problem?

— Bardzo.

— Za ile… ile mam czasu?

— W sensie filozoficznym czy praktycznym? Nie masz czasu. Powinnaś tam być pół godziny temu.

Gdyby powiedział „piętnaście minut temu”, to myślę, że mogłabym prawie zdążyć.

Wciągnęłam na siebie kopię dwudziestowiecznych dżinsów. Spędziłam w łazience tyle czasu, żeby przelecieć szczotką zęby, wybrać jakieś włosy (blond tym razem) i sprawdzić, czy nie mam przekrzywionej twarzy. Powiedzmy pięć sekund na zęby i włosy, i sześć sekund przed lustrem. Była to ekstrawagancka strata czasu, ale lubię lustra. Kłamią tak usłużnie. „Buzia piękna, lecz nienaturalna”. Uśmiechnęłam się do siebie. Najprawdopodobniej tego dnia nie będzie więcej okazji do uśmiechu.

I już byłam za drzwiami, przewracając po drodze wiernego Shermana, który upuścił tacę ze śniadaniem.

Pobiegłam boso korytarzem, rzuciłam się do zjeżdżalni, wskoczyłam na chodnik ruchomy i pobiegłam roztrącając co bardziej ospałych tępaków. Dotarłam do stanowiska kapsuł przerzutowych i do jednej wsiadłam. Wystukałam kod Bramy, wcisnęłam się w oparcie, wzięłam głęboki wdech i wraz z kapsułą stromym łukiem wzniosłam się nad miastem jak piłka wykopana przez bramkarza.

Szybciej nie potrafię. Rozluźniłam się i patrzyłam na przesuwające się pode mną budynki, nie poświęcając im uwagi. Dopiero wtedy przypomniałam sobie, co to za dzień. Dziś miałam odebrać na poczcie wiadomość.

Zerknęłam na zegarek i skrzywiłam się. Musiałam czekać kilka godzin, zanim będę mogła otworzyć kapsułę czasu. Co oznaczało, że jej informacje nie będą miały wpływu na ten kryzys, cokolwiek tam się stało. Rzadko zdarzają się sytuacje na Bramie, które nie znajdują rozwiązania w ciągu dwóch, trzech godzin.

Co oznaczało, że mogę się spodziewać następnego kryzysu jeszcze przed końcem dnia.

Czasami zastanawiałam się, po co ja w ogóle wstaję.

Moja kapsuła została pochwycona przez pierścienie hamujące. Wysiadłam i pośpieszyłam do gmachu Bramy, a następnie korytarzem do sztabu. W błękitnym i zielonym świetle bijącym od pulpitów sterowniczych, umieszczonych na wielkiej podkowiastej galerii, siedziały gnomy. Sztab był izolowany szklaną ścianą od hałasu i ruchu niższego piętra.

Boże, jak ja nienawidziłam tych gnomów. Za każdym razem kiedy wchodziłam do sztabu, czułam zapach ich zgnilizny. To oczywiście bzdura, czułam po prostu zapach własnego strachu. Wiedziałam, że za jakiś rok ja też zasiądę za pulpitem. Będę wbudowana w pulpit, ze wszystkimi wnętrznościami na zewnątrz, a z mojego ciała pozostanie tylko Wielkie Kłamstwo. Byłam wtedy sztuczna w dwudziestu procentach, oni dochodzili do osiemdziesięciu.