Zwrócił do mnie swoją coraz bardziej wyrazistą twarz i zobaczyłam w niej coś, czego nie potrafiłam określić.
— Może na dłuższą metę ma to niewielkie znaczenie — powiedział. — Aleja osobiście wolę wszechświat, w którym jeszcze jesteś, od tego, w którym już cię nie ma.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przepuściłam to zdanie przez roztrzęsiony mechanizm służący mi za mózg, a on wypluł dwie myśli.
— Dziękuję — to była pierwsza myśl. I druga: — Czy naprawdę mogłeś wybierać?
— Nie wiem. Gdyby informacja z mojej kapsuły czasu kazała mi wyeliminować ciebie ze strumienia czasu, wolałbym uważać, że bym się jej przeciwstawił. Na szczęście moim jedynym zadaniem było zrobienie tego, co zrobiłem i co jednocześnie chciałem zrobić.
— Sherman, czy my mamy wolną wolę?
— Tak.
— Możesz to twierdzić wiedząc, co się zdarzy i co ja zrobię?
— Tak. Nie próbowałbym cię przekonać, że coś musimy zrobić, gdybym nie wierzył, że mamy wolną wolę.
Przemyślałam to.
— Nie wciskaj mi kitu, Sherman. Wiesz, że już nie pracuję, a ty mówisz tak, jakby było coś jeszcze do zrobienia. Jeżeli mamy to zrobić, musisz mnie wpierw przekonać, żebym się na powrót zgłosiła do tej pracy.
Uśmiechnął się. Przysięgam.
— Mamy wolną wolę, Louise. Tyle że podlega ona przeznaczeniu.
— Mam dość gierek słownych. Wiesz, że jestem prawie zdecydowana dołączyć do większości i wyskoczyć przez okno. Wiesz także, że jedynym sposobem, żeby mnie od tego powstrzymać, jest powiedzieć mi, co wiesz i co planujesz.
Więc mi powiedział.
Wówczas byłam już pewna, że wszechświat nie może mnie więcej zaskoczyć ani zaciekawić. Myliłam się, co zostało mi udowodnione po niespełna dziesięciu minutach.
A kiedy Sherman mówił, zestaw odnowy biologicznej, który szprycował mnie lekami i jednocześnie badał mój stan fizyczny, potwierdzał jego słowa.
Mój budynek mieszkalny, w którym nie tętniło życie nawet w najlepszych czasach, teraz sprawiał szczególnie ponure wrażenie. Wiadomość o zbliżającym się końcu świata rozeszła się wśród ludzi i niewielu tępaków miało ochotę go oglądać. Ich ciała zaścielały atrium.
Nie, zaścielały to za mocne słowo. Prawdę mówiąc, Wiek Ostatni nie potrafił nawet wyreżyserować imponującej sceny masakry. W mieście zbudowanym dla trzydziestu milionów mieszkało może trzysta tysięcy tępaków. Ich ciała leżały w gustownej odległości jedno od drugiego. Było w tym coś prawie japońskiego: długi bauhausowski korytarz i jakieś ciało z lekka na uboczu. Sztuka układania trupów.
Była tam para, która postanowiła popełnić samobójstwo w trakcie kopulacji. Uznałam to za wzruszające. Odwołanie się do podstaw w ostatniej chwili życia.
Samobójstwo zawsze było naszym narodowym sportem, teraz przybrało rozmiary epidemii. Okazało się, że Rada jest już tylko pięcioosobowa. Koniec z nadzieją na reprezentację w piłce nożnej. Można by spróbować w koszykówkę.
Bezimienny był wciąż na stanowisku. Zastanawiałam się, czy on/ona/ono zauważy, że nastąpił koniec świata. Została też Nancy Jokohama i gadająca głowa, i Marybeth Brest.
I, rzecz jasna, Peter Phoenix. Domyślałam się, że zechce pozostać do końca, żeby się upewnić, że wszystko przebiega zgodnie z planem.
Nowym członkiem był Martin Coventry. Nadal poruszał się o własnych siłach. Domyśliłam się, że Wielki K. powołał go z braku autentycznie starych kandydatów na ławce rezerwowych.
Byłam dumna z Shermana. Trzeba docenić umiejętność zorganizowania widowiska. Znał z góry wynik, a mimo to rozegrał sytuację po mistrzowsku. Podszedł prosto do wielkiego podkowia-stego stołu i przysiadł najego skraju. Marybeth spojrzała na niego karcąco, a on wyciągnął rękę i wzburzył jej włosy.
— Pewnie się zastanawiacie, dlaczego was zwołałem — powiedział.
Wielki K. zrobił tym razem wyjątek ze względu na stan fizyczny członków Rady. Ściągnięcie ich na pocztę wymagałoby wielkich zabiegów logistycznych, jako że większość ich funkcji życiowych wypełniały wielotonowe urządzenia. Pięć kapsuł czasu dostarczono i otwarto w ich obecności. Obserwowałam, jak czytają swoje listy. Było w nich to samo, co w mojej ostatniej kapsule: „Róbcie, co wam każe”.
Sherman dał Radzie czas na przetrawienie tej nowiny. Potem wstał.
— Dobrze. A teraz posłuchajcie, co zrobimy.
18. TWONK
Relacja Billa Smitha
No to wybiegłem z hangaru i zaalarmowałem FBI, CIA i wszystkie gazety. Gubernator wezwał Gwardię Narodową, a prezydent zwołał specjalną sesję Kongresu. Wszystkie wielkie zespoły analityczne zaprzęgły swoje najlepsze mózgi do pracy nad tą sprawą. Ja byłem nieustannie przesłuchiwany, bo wszyscy chcieli wiedzieć ze szczegółami, co Louise Bali powiedziała i co zrobiła za każdym razem, kiedy się z nią spotkałem.
Gdybyście w to uwierzyli, bylibyście większymi głupcami ode mnie.
Tak naprawdę to wpadłem do baru na drinka albo cztery, po czym zadzwoniłem do Toma Stanleya. Spał już, ale zgodził się mnie wysłuchać. Pojechałem do jego hotelu i opowiedziałem całą historię. Powiedziałem mu, co Louise powiedziała mnie, i byłem zaskoczony, jak innego znaczenia nabrało to po moich przeżyciach w hangarze. Opowiedziałem mu, co mi się przydarzyło, co widziałem i słyszałem, jak doszedłem do siebie zgodnie z tym, co powiedziała mi Louise, z piekielnym bólem nogi i początkami paskudnego przeziębienia od leżenia przez dwie godziny na zimnym betonie.
— Ona mi mówiła, że nie jest stąd — opowiadałem. — Ze jest ze świata, gdzie wszyscy umierają, odległego o wiele mil albo lat. Myślałem, że to wariatka. Ale ona mnie nie znała! Dopiero co spędziłem z nią noc, a ona powiedziała: „Smith, nie znasz mnie” i jestem pewien, że mówiła prawdę. Ona się jeszcze ze mną nie spotkała.
No i ten… paralizator. Nie miałem go w rękach długo, a potem oni go zabrali, ale nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Sparaliżowało mnie tak, że nie mogłem ruszyć powieką, ale mogłem normalnie oddychać. Patrzyłem tylko prosto w górę. Myślałem, że to Rosjanie czy ktoś taki. Myślałem, że mnie zabiją. Ale, widzisz, oni nie mogli mnie zabić albo Louise im nie pozwoliła…
Umilkłem. Nie wiem, jak długo opowiadałem. Tom słuchał spokojnie.
— To kim ona była? — spytał wreszcie. — Skąd się wzięła?
— Nie mam pojęcia. Ale czy nie rozumiesz, że musimy się tego dowiedzieć?
Zapanowała długa cisza. Nie patrzył na mnie.
— Tom, co z tymi zegarkami? Coś się z nimi stało, że niektóre chodziły do tyłu, a pozostałe śpieszyły się o czterdzieści pięć minut. Czterdzieści pięć minut, Tom.
Podniósł wzrok i znów spojrzał w dół.
— I ta taśma. Powiedział, że wszyscy pasażerowie są martwi i spaleni. Martwi i spaleni. Dlaczego miałby mówić coś takiego? Tom, czy masz zamiar spytać mnie, ile wypiłem?
Znów podniósł wzrok.
— Coś w tym rodzaju.
— Co mam zrobić, żebyś mi uwierzył?
Rozłożył ręce.
— Bili, chcę ci wierzyć… nie, zaczekaj. — Potrząsnął głową. — To nieprawda. Ja nie chcę ci wierzyć. A ty byś uwierzył? Przecież to zwariowana historia, Bili. Czyste szaleństwo. Ale jestem gotów ci uwierzyć, jeżeli mi coś pokażesz.
— Co?
Wzruszy! ramionami.
— To zależy od ciebie. Cokolwiek. Cokolwiek konkretnego. Daj mi coś do ręki. W przeciwnym razie, choć mówię to z najwyższą niechęcią, będę musiał uznać, że dostałeś bzika na punkcie tej dziewczyny. Nie wiem dlaczego. Ale myślę, że powinieneś pójść do domu i przespać się z tą sprawą. Może coś wymyślisz.