Mayer miał prawdziwe panoptikum. Były tu wypchane ptaki w szklanych słojach, mosiężne astrolabium, globus, na widok którego każdy kolekcjoner pozieleniałby z zazdrości. Zobaczyłem wypatroszony chromatograf gazowy, przy którym porzucono narzędzia, fonograf Edisona na cylindry, trzy Selectriksy IBM pokryte kurzem w kącie, olbrzymią kserokopiarkę, częściowo wsuniętą przez drzwi do następnego pokoju, i kryształową kulę, która nie przeszłaby przez obręcz do gry w koszykówkę. Tu i ówdzie na stołach walały się różne szkła laboratoryjne.
Jedynie nad kominkiem pozostawiono wolny kawałek ściany, wolny w tym sensie, że nie zajmowały go półki z książkami, natomiast obwieszony był zdjęciami i dyplomami. Na gzymsie kominka stało kilka pucharów.
Wpatrywałem się w jeden z dyplomów przez dłuższą chwilę, zanim zorientowałem się, że to Nagroda Nobla. Sądziłem, że przyznają tam medale, ale może medal trzymał Mayer gdzie indziej. Tu wisiał ozdobny pergamin za fizykę z datą z lat sześćdziesiątych. Pomyślałem, że powinienem kojarzyć jego nazwisko, ale przyznają te nagrody czterem czy pięciu uczonym rocznie i zwykle ani się nie zna ich nazwisk, ani się nie wie, za co zostali nagrodzeni. Mimo to byłem pod wrażeniem.
Wisiało tam też zdjęcie Mayera z prezydentem Eisenhowerem, podpisane: „Pozdrowienia, Ike”. Było zdjęcie grupowe: Mayer, Li-nus Pauling, Oppenheimer i Edward Teller. Była fotografia znacznie młodszego Mayera ściskającego dłoń samego mistrza teorii względności, Alberta Einsteina. Bez autografu. Miałem rację, Mayer nie był do niego ani trochę podobny.
— Tak, tak — odezwał się za moimi plecami — jestem jak szczur, który wszystko gromadzi. Kiedyś wyrzucałem niepotrzebne rzeczy, ale po kilku latach ich szukałem i nie mogłem znaleźć.
Wszedł do gabinetu wycierając ręce ścierką. Wyglądał na zaaferowanego. Zastanawiałem się dlaczego, póki nie zgarnął talerza z nadjedzoną kanapką i kieliszka od wina z czerwonym piętnem na dnie. Krzątał się po gabinecie nie naruszając w niczym bałaganu, ale sprawiając wrażenie, że chce posprzątać.
— Raz w tygodniu przychodzi tu sprzątaczka — tłumaczył się. — Pilnuje, bym nie utonął w brudach i żeby się tu nie zagnieździł tyfus. — Zwinął brudną koszulę i jedną czerwoną skarpetkę.
— Doktorze Mayer, ja nie…
— Może się pan zastanawiać, skąd ona wie, co jest potrzebne, a co nie — powiedział już w drzwiach. Słyszałem, jak rzuca gdzieś brudne rzeczy. — Nie jest to łatwe zadanie, ale wyszkoliłem ją całkiem nieźle. Nie narusza ważnych eksperymentów w toku. Ogranicza się do resztek jedzenia i porozlewanej kawy. — Wrócił tocząc bezradnie wzrokiem po gabinecie.
— Doktorze Mayer, dla mnie to nie ma znaczenia. Widywałem już laboratoria zapracowanych ludzi.
— Może pan mi nie wierzyć, ale wiem, gdzie wszystko jest.
— Byłem tego pewien.
Przyjrzał mi się uważnie po raz pierwszy, odkąd wrócił, i jakby trochę mu ulżyło. Bóg mi świadkiem, nie spodziewałem się, że to ja będę go musiał uspokajać.
— Przejdźmy na ty — zaproponował. — Nie lubię tego doktorowania.
W końcu usadził mnie w czerwonym skórzanym fotelu twarzą do biurka, ze szklanką Gleniret na stoliku koło mnie. Pociągnąłem odrobinę whisky. Uważałem, że muszę zachować trzeźwość.
— Jeździsz pierwszą klasą — powiedziałem wskazując butelkę.
Wzruszył ramionami.
— Parę dochodowych patentów. Inwestycje. Zapewniają dość pieniędzy, żeby stary głupiec mógł poświęcić się swoim szalonym teoriom.
— Zajmujesz się fizyką teoretyczną czy stosowaną?
Roześmiał się, spojrzał na mnie spod oka i usiadł w drugim fotelu. Wyczuwałem, że stara się wprowadzić mnie w lepszy humor. Wiedział, że przyszedłem, żeby mu coś powiedzieć, ale nie potrafię zacząć.
— Teraz trochę tego i trochę tego. Zawsze lubiłem majsterkować, ale nazwisko wyrobiłem sobie w fizyce teoretycznej, w matematyce. Dzisiaj fizyk to według mnie bardziej inżynier niż uczony. Nigdy nie bałem się brudnej roboty, ale znudziła mi się praca nad nowymi rodzajami broni. Nie ciekawi mnie konstruowanie potężniejszego lasera albo mniejszej bomby jądrowej. Gdybyś nie tkwił już po uszy w kłopotach, czułbym się zobowiązany do ostrzeżenia przed kontaktami ze mną. Stanowię straszne zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju. Samo pokazanie się w moim towarzystwie wystarcza, żeby wylecieć prawie z każdej posady rządowej.
— To mi już nie grozi.
— Faktycznie. W każdym razie… chcieli, żebym pracował nad większym akceleratorem. Postanowiłem się nie zgodzić. Myślałem o ludziach takich jak Newton, jak Roentgen. Ludziach, którzy położyli podwaliny myślowe pod gigawatowe akceleratory cząsteczkowe.
— Uważasz, że te akceleratory nie są wartościowymi narzędziami badawczymi?
— Wprost przeciwnie. Siedzę na bieżąco wszystkie wyniki. Czekam na przełom. Bardzo możliwe, że wieść przyjdzie z Batavii albo ze Stanfordu. Ale chyba będzie inaczej. Myślę, że przyjdzie z najbardziej nieoczekiwanego miejsca. Tak zwykle bywa z przełomami. Będzie to coś zupełnie prostego, jakieś przypadkowe zdarzenie, podobne odkryciu promieni X.
— Czego więc szukasz? Co jest przedmiotem twoich badań?
— Natura czasu — powiedział. — A teraz, kiedy już mnie sprawdziłeś, przyszła kolej na ciebie.
Pociągnąłem nieco whisky i zacząłem opowiadać.
Trwało to długo. Wdawałem się w szczegóły, znacznie bardziej niż chciałem albo mogłem na posiedzeniu Komisji.
Zadawał bardzo mało pytań, ale dużo notował. Po kilku minutach spytał, czy zgodzę się na nagranie. Nie miałem nic przeciwko temu. Nic nie włączył, przyjąłem więc, że nagrywał mnie od początku.
W porze lunchu zaprowadził mnie do kuchni. Mówiłem, a on przygotowywał sałatę i kanapki. Zjedliśmy i mówiłem dalej.
Wreszcie skończyłem. Spojrzałem na swoją szklankę i stwierdziłem, że jest jeszcze w połowie pełna. Muszę powiedzieć, że po czułem się dumny z tego powodu.
Szczerze mówiąc, spodziewałem się bezkrytycznej akceptacji. To, co wiedziałem o Mayerze, opierało się na paru uwagach Roge-ra Keane’a i Kevina Brileya po konferencji prasowej, sprowadzających się do tego, że to pomyleniec, pokazujący się przy okazji katastrof lotniczych i innych w całej Kalifornii i w wielu miastach Zachodu. Spodziewałem się więc życzliwego słuchacza, gotowego przyjąć moje „dowody” z entuzjazmem zaawansowanego studenta astrologii, patrzącego na jedną z łyżeczek Uri Gellera.
A co zrobił Mayer?
Maglował mnie bezlitośnie przez dwie godziny. Gdyby drań ubiegał się o stanowisko prokuratora generalnego Kalifornii, głosowałbym na niego bez wahania.
Atakował mnie z góry, z dołu i z flanki. Kazał narysować paralizator, który Louise mi odebrała. Czepiał się wszystkiego, co wykazywało najmniejszą niespójność, a to, powiedzmy sobie, obejmowało całą tę historię. Chciał zobaczyć dowody rzeczowe. Przywiozłem je z sobą i rozłożyłem przed nim: ubranie Louise, dziesięć ziarnistych powiększeń jej twarzy w różnych ujęciach, szklanka, z której piła, fotografia odcisków palców, kserokopia raportu sekcji zwłok, zegarek, który ukradłem, śpieszący się wciąż o czterdzieści pięć minut, bo go nakręcałem, inhalator i opakowanie po miętówkach.
Mayer powąchał inhalator i skrzywił nos. Zapach był już słaby, ale wciąż odrażający. Wziął w palce materiał spódnicy, pogrzebał ołówkiem w porzuconej bieliźnie.
— Możemy przebadać ten materiał — powiedział. — Chociaż wątpię, żeby to nam coś dało. A czy miałbyś coś przeciwko temu, żeby powtórzyć tę opowieść jeszcze raz, pod hipnozą?