To zadziwiające, jak jedno słowo potrafi uświadomić coś, co może rozumieliście intelektualnie, ale nigdy nie odczuliście całą swą istotą. Louise i Sherman przybywali ze świata, w którym ja byłem prochem od tysięcy lat.
— W wyniku zmian spowodowanych w waszym życiu przez to, coście zobaczyli i usłyszeli w ostatnim miesiącu, obaj będziecie się zachowywać odmiennie, niżbyście to robili w ustalonym porządku rzeczy. Zmiany te wpłyną na życie innych osób. Skutki będą się rozprzestrzeniać przez lata i stulecia. Jest prawdopodobne, a właściwie niemal pewne, że wydarzenia te wymażą z historii nasz wehikuł czasu. A także, rzecz jasna, Louise, mnie i wszystkich naszych współczesnych, ale to nie ma znaczenia.
Ważne dla pana, panie doktorze, jest to, że skoro Louise nie istniała, to nie mogła wrócić do 1955 roku. Co znaczy, że nie weszła (z narażeniem życia, mogę dodać) na pokład tego samolotu i nie uratowała pańskiej córki. Znaczyłoby to, że pańska córka rzeczywiście zginęła na pustyni w Arizonie.
Mayer potrząsnął głową.
— A przecież mówiliście, że macieja żywą, teraz.
— „Teraz” jest dość ulotnym pojęciem w tym kontekście.
— Widzę. Ale nie powiedzieliście mi, na czym polega różnica. Skoro paradoks już się zdarzył, jak to, czy powiem wam o paralizatorze, może coś zmienić? A z drugiej strony, jak moje zniknięcie z tego czasu może coś zmienić na gorsze? Stale ktoś znika.
— Tak, ale wiemy dlaczego. Dlatego że my ich zabieramy. Wiemy też… — Sherman umilkł, jakby coś rozważał. — Dobrze, będę szczery. Nie wiemy, czy gorzej będzie, jak pana zabierzemy, czy jak zostawimy.
— Tak myślałem. I wobec tego będę nieustępliwy. Widzicie… prawdę mówiąc, nie wierzę, że macie moją córkę. Uwierzę, jak ją zobaczę. A kiedy ją zobaczę, nie uwierzę, że mogę ją stracić.
Sherman przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.
— Zdaje się, doktorze Mayer, że wszechświat jest obojętny na to, czy pan w coś wierzy, czy nie.
— Wiem. Przez całe życie akceptowałem odpowiedzi, jakie znajdowałem we wszechświecie. Tak było, dopóki nie zacząłem tak naprawdę zastanawiać się nad istotą czasu. Wtedy coś się zmieniło. Nie wierzę… nie wierzę, że za tym wszystkim kryje się pustka. Może właśnie stwierdziłem, że wierzę w Boga.
— A On jest po pańskiej stronie, czy tak?
Mayer jakby się zawstydził.
— Źle się wyraziłem. Ja…
— Niech pan nie przeprasza — powiedział Sherman. — Może to zabrzmi dziwnie, aleja też wierzę w Boga. — Przeniósł wzrok z Mayera na Louise, a potem na mnie. Czułem się jak mało ważny członek widowni telewizyjnej, który na dany znak ma bić brawo.
— A czy pan wierzy w Boga, panie Smith?
— Sam nie wiem. Nie wierzę, że rzeczywistość jest aż tak krucha, jak wy to przedstawiacie. Nadal chcę iść z wami.
Sherman spojrzał na Louise, która bezradnie potrząsnęła głową.
— No dobrze — zawyrokował. — Idziemy wszyscy.
20. KRAINA NOCY
Relacja Louise Baltimore
„Rób wszystko, co ci każe Sherman” — polecał list z kapsuły czasu. Kapsuły czasu, co do której Sherman przyznał, że spłodził ją w zmowie z Wielkim Komputerem.
Ale czy miałam jakiś wybór? Musiałam udawać sama przed sobą, że coś rozumiem, tylko że to się skończyło… w chwili, kiedy skręciłam kark tej nieszczęsnej tępaczce. Od dawna nie zrobiłam nikomu nic podobnie miłego, pomyślałam wtedy.
Sherman powiedział, że mamy wracać i przerwać spotkanie Smi-tha z Mayerem. Musieliśmy urządzić dla nich imponujący pokaz.
Cóż, mistrz cyrku, sławny P. T. Barnum mógłby się tego i owego od nas nauczyć. Brama często powoduje lokalne zakłócenia, kiedy otwiera się na przeszłość. Mamy ze trzy tuziny urządzeń tłumiących te efekty, kiedy chcemy wylądować, powiedzmy, w środku biblioteki. Sherman i Lawrence wyłączyli je wszystkie z takim skutkiem, że gdybyśmy chcieli wystąpić na Times Square w noc sylwestrową, bylibyśmy najgłośniejszym przedstawieniem w całym Nowym Jorku. Potem dorzuciliśmy jeszcze trochę efektów, żeby ich postraszyć.
Dalej improwizowałam. Myślę, że nawet Sherman mógł być zaskoczony, kiedy obsadziłam go w roli chodzącej machiny tortur. Ale był to w ogóle wieczór niespodzianek. Ja na przykład uważałam, że ważne jest odzyskanie całego paralizatora. Sherman miał inne pomysły.
— Nie powiedziałeś mi całej prawdy — naskoczyłam na niego, jak tylko przekroczyliśmy Bramę.
— Powiedziałem ci wszystko, co wiedziałem. Teraz przechodzimy do wariantu zapasowego. A tymczasem nasi przyjaciele czują się nieco zagubieni.
Miał rację. Zarówno Smith, jak i Mayer sprawiali wrażenie oszołomionych. Mayer wyglądał, jakby miał zwymiotować.
Niewiele tu można poradzić: albo ktoś przetrzymuje przejście, albo wariuje. Wkrótce byłam raczej pewna, że obaj z tego wyjdą. Z chwilą kiedy uznałam, że Mayer zrozumie, co się do niego mówi, uklękłam obok niego i spojrzałam draniowi w oczy.
— No dobrze. Czy musimy ściągnąć tu pańską córkę, czy wcześniej powie mi pan to, co muszę wiedzieć? Przypominam, że nie mam wiele czasu na zorganizowanie wyprawy w czas i miejsce, które mi pan wskaże.
Wyglądał wciąż na lekko nieprzytomnego, ale i sceptycznego.
— Nie odeślecie mnie z powrotem?
— Po co? Sherman mówi, że ma jeszcze coś w rękawie, aleja chcę tylko wrócić i zdobyć resztę tego paralizatora.
— To nie będzie potrzebne.
— Dlaczego?
— Bo ja tego nigdy nie miałem. Człowiek, który mi go sprzedał, wszystko już z niego wyjął.
— I co z tym zrobił?
Mayer wyglądał na przestraszonego. Nie dziwiłam mu się. W jego gabiniecie nieźle odegrałam groźną wojowniczkę, ale myślę, że moją pozę wziął za dobrą monetę i niech mnie licho, jeżeli nie czułam się wtedy osobą niebezpieczną.
— Ten człowiek był rzemieślnikiem — wyjaśnił Mayer. — Miał przy drodze stragan z pamiątkami, gdzie sprzedawał biżuterię własnej roboty. Powiedział mi, że kiedy ten… paralizator przestał powodować przyjemne mrowienie, rozmontował go i wykorzystał ładniejsze elementy do produkcji sprzączek i pierścionków.
Odsunął się ode mnie. Nie zdziwiłam się. Powinnam albo urwać mu łeb, albo się roześmiać.
— Powiedziałem tylko, że wiem, gdzie to jest. I wiem. Rozeszło się po całym kontynencie i nikomu nie może zaszkodzić.
Roześmiałam się.
— Doktorze — powiedziałam mu — właśnie zlikwidował pan wydział operacyjny planu „Brama”. Od tej chwili jestem bez pracy.
Była to chyba odpowiednia pora, żeby umrzeć.
Jeszcze nie, jeszcze nie całkiem, ale zaczęłam robić przygotowania.
Pozostała sprawa córki Mayera i mojej obietnicy. Uruchomiłam na konsoli Lawrence’a sygnał alarmu. Przez chwilę nic się nie działo, potem usłyszałam zmęczony głos.
— Tak. Co jest, do cholery?
— Mandy, to ty?
— A kto inny? Kto inny, cholera, siedziałby w sali przygotowań w towarzystwie trzech trupów, które są w znacznie lepszej sytuacji niż ja, czekając, że może moja nieustraszona szefowa będzie mnie potrzebować, podczas gdy mogłabym od wielu godzin znajdować się w drodze do krainy marzeń? Nawiasem mówiąc, ile nam zostało godzin?
— Mandy, czy jesteś pijana na służbie?
— Ja? Pijana? Czy niedźwiedź robi kupę w lesie? Czy…