Выбрать главу

Do diabła z nimi.

Przywitały mnie ociężałymi spojrzeniami. One też nie przepadały za nami, chodzącymi.

Za pulpitem szefa sztabu nastąpiła zmiana. Siedział tam Law-rence Kalkuta-Benares. Wczoraj siedział na miejscu zastępcy, a pięć lat wcześniej był moim szefem zespołu. Nie miało sensu pytać, co stało się z Marybeth Metz. Czas leci.

— Co się dzieje? — spytałam.

— Mieliśmy sygnał, że może się zrobić twonk — wyjaśnił swoją wątpliwą angielszczyzną.

Twonk oznaczał początkowo jakiś anachroniczny przedmiot zgubiony podczas akcji, ale ostatnio zaczęto używać tego słowa na oznaczenie paradoksalnej sytuacji, jaką taki przedmiot wokół siebie generował.

— Przepraszam, że cię obudziłem — powiedział Lawrence. — Uznaliśmy jednak, że powinniśmy cię zawiadomić.

Przykro patrzeć, jak dobry szef zespołu zamienia się w bałwana. Powinnam już znać całą sytuację, a on próbował mnie wciągnąć w pieprzoną konwersację.

— Zaraz po alarmie twonkowym jedna z twoich dziewczyn zgubiła w samolocie paralizator.

— Lawrence, będziesz wyduszał z siebie tę historię przez następne trzy dni, czy powiesz wreszcie, o co chodzi, i pozwolisz mi coś zrobić? — Przestań stękać ty stary worku łajna, dodałam w myśli.

Nie musiałam mówić tego na głos. I tak zrozumiał. Widziałam, jak mu twarz tężeje. Biedny skurwiel chciał sobie porozmawiać. Myślał, że jest wciąż moim przyjacielem. Akurat. To był jego pierwszy dzień, kiedy miał do czynienia z ludźmi na chodzie, i powinien się zorientować, co o sobie nawzajem myślimy. Nie przyjęłam tej pracy, żeby się ubiegać o tytuł Miss Uprzejmości. Przeszedł na ton urzędowy, o co mi właśnie chodziło.

— Arizona, 1955 rok. Samolot Lockheed Constellation. Ma przed sobą dwadzieścia minut czasu miejscowego, a potem straci większą część prawego skrzydła. Cały zespół jest na pokładzie. Szukają broni i jednocześnie starają się zakończyć akcję przechwycenia. Wskazania monitorów nie rozstrzygają sprawy. Nie wiemy, czy znajdziesz paralizator. Może ci się uda.

— No to daj mi most — powiedziałam. — Wracam tam.

Nie sprzeczał się, chociaż mógłby. Wysłanie w przeszłość kogoś, kto nie zastępuje kogoś innego, stanowi naruszenie bezpieczeństwa czasowego. Podejrzewam, że nie miałby nic przeciw temu, gdybym zeszła na ziemię i kupiła sobie w Arizonie jakąś nieruchomość. Tak czy inaczej, wydał rozkaz. Jeden z jego francowatych podwładnych zagrał na swojej klawiaturze, zaraz mostek wysunął się nad salą sekcji i mogłam na niego wbiec, dziesięć metrów nad krzykami i przekleństwami pasażerów, którzy już przeszli z roku pięćdziesiątego piątego. Musieli to być pasażerowie z pierwszej klasy. Ich krzyki nacechowane są specyficznym oburzeniem. Zapłacili drożej za bilet, a tu coś takiego. Napiszę do swojego kongresma-na, Cecily, naprawdę to zrobię.

Zatrzymałam się na końcu mostka, tam gdzie stykał się z wąskim paskiem podłogi, który kończy teraźniejszą stronę Bramy. Zawsze tak robię. Tysiąc razy przechodziłam przez to cholerstwo, ale nie jest to coś, do czego można się przyzwyczaić. Tam w dole ktoś domagał się rozmowy ze stewardesą. Bez żartów. Poważnie.

Biedakowi wydawało się, że ma kłopoty.

W dwudziestym wieku ludzie wyskakiwali z samolotu z jedwabnymi baldachimami zwiniętymi w plecakach. Nazywano je spadochronami, teoretycznie powinny się otwierać i hamować upadek na ziemię. Ludzie robili to dla rozrywki. Mówili na to, całkiem trafnie, powietrzne nurkowanie.

Próba zrozumienia, czemu ktoś, kto mógł żyć siedemdziesiąt lat, podejmował takie ryzyko — z ciałem, które ówczesna medycyna pozwalała wyleczyć tylko niedoskonale albo wcale — jak mimo to ludzie mogli zrobić ten pierwszy krok za drzwi samolotu, pomagała mi w przechodzeniu przez Bramę. Nie, żebym kiedykolwiek zrozumiała, po co oni skakali, wiadomo, dwudziestaki mają kurzy rozum. Ale nawet im nie sprawiało to prawdziwej radości. Oni tylko powszechny lęk przed spadaniem sublimowali do innej części mózgu: tej, która się śmieje. Śmiech jest skutecznym mechanizmem obronnym. Tak dobrze wyśmiewali swój lęk przed spadaniem, że mogli się oszukiwać. Wmawiali sobie, że wyskakiwanie z samolotu sprawia im uciechę.

Ale i tak jestem przekonana, że nawet najbardziej zahartowani mieli chwilę wahania. Może robili to tyle razy, że już tego nie zauważali, ale ta chwila była.

Ze mną jest tak samo. Żaden postronny obserwator nie spostrzegłby zawahania, kiedy podeszłam do końca mostka i przekroczyłam Bramę. Ale zawsze był ten moment chwytającego za gardło strachu.

Przejście przez Bramę jest za każdym razem inne. Jest natychmiastowe, ale daje wystarczająco dużo czasu, żeby zwariować. Wchodzę w strefę jednoczesności, gdzie przez chwilę zbyt krótką, żeby ją zmierzyć albo zapamiętać, i zbyt długą, żeby ją przetrwać, staję się sobą. Stwarzam siebie, potem stwarzam wszechświat i wchodzę w swoje dzieło. Spadam w głąb czasu do początku wszechświata i odbijam się do innego czasu. Ten czas okazuje się martwą przeszłością, ożywioną, reanimowaną dla mnie i dla zespołu przechwytującego.

Mogłabym użyć miliarda słów na opisanie przeżycia, jakim jest przejście przez Bramę, i nie zbliżyć się do jego istoty.

Jednocześnie stało się to, że przeszłam. Po prostu. Jedna noga w martwej przyszłości, druga w żywej przeszłości (a tyłek pół na pół, jeden półdupek w krainie Brooklyńskich Dodgersow, drugi w Wieku Ostatnim, albo twarz w latach pięćdziesiątych, a zadek w Krainie Jutra).

Te moje nogi wyrastały z tego samego miejsca, ale były od siebie oddalone o tysiące mil w przestrzeni i miliardy lat w czasie.

Jedna stopa nie była nawet moja, ale to inna sprawa.

Powiem po prostu, że przeszłam. Należy to rozumieć tak: przeżyłam straszliwą próbę, do której przywykłam do tego stopnia, iż mogłam sobie wmawiać, że to coś normalnego.

I tak, przekroczyłam Bramę.

Znalazłam się w toalecie samolotu Lockheed Constellation w roku 1955 i natychmiast musiałam się schylić, bo dwaj członkowie zespołu przechwytującego rzucili nade mną wrzeszczącą kobietę. Krzyk ucichł nagle, kiedy jej głowa przeszła przez Bramę. Reszta krzyku rozlegnie się w dalekiej przyszłości i tam dopiero będzie czego posłuchać. Sytuacja okaże się dla biedaczki zupełnie niezrozumiała. Pozdrowienia! Twoi potomkowie witają cię w Utopii!

Kiedy wychodziłam z toalety, dwoje innych łapaczy ciągnęło do niej dużego mężczyznę w porwanym szarym garniturze. Bronił się niezdarnie, prawdopodobnie potraktowany słabym wstrząsem. Wystarczyła chwila, żeby zobaczyć, że nie jest to udana akcja. Przede wszystkim pasażerowie się buntowali.

Jasne, byliśmy przygotowani na wybuch histerii. Żadna akcja nie przebiega bez krzyków i mimowolnego oddania pewnej ilości moczu. Gdyby mnie porywano, też bym pewnie popuściła.

Tutaj jednak etap paniki nastąpił za wcześnie. Było za dużo przytomnych baranów w porównaniu do garstki łapaczek.

Bez trudu odróżniałam je od baranów, bo wszystkie miały stroje stewardes. W roku 1955 i na tej linii oznaczało to zalotne małe czapeczki, spódnice do pół łydki i buty na niebezpiecznie wysokich obcasach.

Miały też krwistoczerwone usta. Wyglądały jak wampirzyce.

Rok 1955. Musiałam wierzyć na słowo. Kiedy się było w tylu różnych czasach jak ja, moda się zaciera. Wszyscy wyglądają głupio. Ale nie miałam podstaw, żeby wątpić w tę datę. Gdzieś tam w dole, na ziemi, samochody prężyły płetwy ogonowe, a Chuck Berry nagrywał „Maybellene”. Na ekranach, które wtedy nazywano odbiornikami telewizyjnymi, występowali Phil Silvers i Ed Sullivan, a Brooklyńscy Dodgersi wygrają w tym roku mistrzostwa świata. Mogłabym zostać milionerką w roku 1955, gdybym znalazła sposób na postawienie zakładu. Weźmy jutrzejsze gazety: „Constella-tion rozbija się na pustyni Arizona”.