— W porządku, Mandy, mamy około dwudziestu czterech godzin, zanim nagle i bezboleśnie znikniemy. Czy jesteś nadal na służbie? Czy może złożyłaś wymówienie?
Pomyślałam, że zasnęła, ale po chwili się odezwała.
— Czego chcesz?
— Mam tu barana, który chce zobaczyć się z córką. Jest w zagrodzie. Jeżeli go tam zawieziesz, to ja dam znać Wielkiemu K., żeby ją odgrzał.
Mandy Dżakarta, najtwardsza z moich podkomendnych, wybuchnęła płaczem.
— Boże, uwielbiam happy endy — załkała.
Mandy wkrótce zameldowała się i zabrała Mayera. Zostałam ze Smithem, Lawrence’em i Martinem Coventrym, który przyszedł z Mandy. Bili przyglądał się spod oka Lawrence’owi, ostatniemu pozostałemu przy życiu członkowi zespołu gnomów. Nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, póki nie spojrzałam na sprawę dwudziestowiecznymi oczami Smitha. Zrozumiałam, że Smithowi robiło się niedobrze na widok Lawrence’a. Lawrence ignorował Billa całkowicie, nie przyjmując do wiadomości jego istnienia. Przez chwilę poczułam się bliższa Lawrence’a niż kiedykolwiek… odkąd się rozsypał i został przykuty do swojej konsoli. Kim był ten parszywy dwu-dziestak, żeby nas oceniać? Ajednocześnie utożsamiałam się z Bil-lem. Czułam tak samo jak on, czułam tak przez całe życie. Tak będziesz wyglądać ty, Louise, za parę lat…
Na szczęście nie musiałam już przez to przechodzić.
— Czy będę ci jeszcze do czegoś potrzebny, Louise? — spytał Lawrence. Podtekst był oczywisty. Miałam mu powiedzieć, że może się wyłączyć.
— Jeszcze trochę, Lawrence, jeśli można — wtrącił Sherman.
— Dobrze. Ale na dziesięć minut przed końcem odchodzę. Dużo nad tym myślałem i wolę śmierć niż… cokolwiek się tam zdarzy. Lepiej żyć i umrzeć, niż nigdy nie istnieć. Czy to, co mówię, ma jakiś sens, Sherman?
— Ma. Szanuję twoją wolę. Wytrzymaj jeszcze trochę dla mnie.
Bili strasznie kasłał. Cud, że jeszcze nie pluł krwią. Oddychał naszym powietrzem przez pół godziny, zanim Martin przyniósł mu maskę tlenową.
Sherman zabrał naszą czwórkę na taras wychodzący na pole wraków. Bili oglądał to, co pozostało po naszych akcjach, i widać było, że jest pod wrażeniem.
— Sposób Lawrence’a cieszy się dużym wzięciem — powiedział Martin. — Wszyscy członkowie Rady nie żyją.
— Nawet Phoenix?
— Nawet on. Można chyba powiedzieć, że teraz Rada to ja.
— To powinno uprościć… A tak nawiasem, ilu ludzi pozostało?
Sherman zrobił nieobecną minę, co znaczyło, że łączy się z Wielkim K. Wielki K. odpowiedział mu z powietrza, co przestraszyło Billa.
— Nie licząc trzystu milionów pustaków, które są technicznie żywe, i dwustu tysięcy baranów w stanie hibernacji, ludność Ziemi wynosi obecnie dwieście dziewięć. Poprawka: dwieście osiem… Poprawka: dwieście siedem…
— Rozumiem — powiedziałam. — Z tego wynika, że Mandy jest prawdopodobnie ostatnią z moich podkomendnych.
— W pewnym sensie — stwierdził Wielki K. — Przyjęła narkotyk, który jest śmiertelny, ale przedtem daje sześć godzin pełnej szczęśliwości.
— Należy jej się — mruknęłam.
Bili nas nie słuchał, patrzył w niebo. Użyłam słowa „niebo” w sensie przenośnym. Skoro było w górze, to musiało być niebo, ale wiedziałam, że przywykł widzieć coś zupełnie innego, kiedy patrzył w górę.
— Trzeba powiedzieć, że narobiliście niezłego bałaganu — odezwał się.
Nie wierzyłam własnym uszom.
— My?! My narobiliśmy bałaganu?! Nie wierzysz chyba, że my moglibyśmy zrobić to wszystko.
— Więc co się stało?
— Zaczęli wasi pradziadkowie od rewolucji przemysłowej. Ale to wy, niewyobrażalne skurwysyny, wasze pokolenie tak naprawdę wprawiło machinę w ruch. Czy faktycznie wierzyliście, że nigdy nie wybuchnie wojna jądrowa? Było ich dziewiętnaście. Czy uważaliście, że gazy paraliżujące pozostaną na zawsze w magazynach, że nikt ich nie użyje?
— Spokojnie, Louise — odezwał się Sherman.
A niech idzie do diabła.
— Nazywaliście swą broń ABC. Atomowa, biologiczna, chemiczna. Robiliście plany, tak jakby świat mógł wszystko przetrzymać, jakby to była jeszcze jedna wojna, którą można wygrać. Cóż, trzymaliśmy się długo, ale w końcu zbrakło nam sił.
Zwłaszcza urocze były epidemie. Dodajcie laboratoryjnie wyhodowane bakterie do wysokiego stopnia napromieniowania i bakterie będą mutować tysiąc razy szybciej niż ludzie. Robiliśmy, co mogliśmy, wykorzystaliśmy do walki z nimi wszystko. Ale wasze prawnuki wymyśliły wojnę genetyczną i teraz epidemie są umiejscowione w naszych własnych genach. Choćbyśmy nie wiem jak walczyli, nasze geny się zmieniają. Czy myślisz, że uruchomiliśmy plan „Brama” dla zabawy? Czy nie widzisz, że to ostatni, rozpaczliwy wysiłek, by uratować coś z ludzkości? Plan, który się nie uda.
— Uda się, Louise — powiedział Sherman.
— No dobrze, Sherman. Oto wielkie pytanie. Albo zdradzisz mi teraz tę ostatnią tajemnicę, jaką przede mną ukrywasz, albo ja się wypisuję i oddaję świat w ręce twoje i resztki zdechlaków. Jakim cudem to się uda?
— Pamiętasz, jak mówiłem o punkcie widzenia?
— Pamiętam.
— O tym, że Bili Smith uważa, że znajduje się w przyszłości, podczas gdy faktycznie znajduje się w teraźniejszości, podobnie jak ty i ja.
— To nie jest nic nowego.
— Odpowiedź jest prosta. Wyślemy wszystkich ludzi, których udało nam się zebrać, w przyszłość.
Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, i tak zostałam.
— To głupie — zdołałam wreszcie wyjąkać. — Brama nie działa w kierunku przyszłości.
— Niezupełnie tak — odezwał się Wielki K. — Brama istnieje w przyszłości. Przenosi ludzi w przyszłość za każdym razem, kiedy wraca wasz zespół przechwytujący z ludźmi.
— Tak, ale nauczono mnie, że nie możemy przenieść się w przyszłość od tego punktu. Od tej chwili.
— To prawda — powiedział Wielki K. — Wysianie czegokolwiek stąd w górę czasu zniszczyłoby Bramę. Niektóre efekty uboczne tego zjawiska zniszczyłyby też to miasto, pozostawiając na jego miejscu krater głębokości dwudziestu mil. Innymi słowy, wyprawić się z umownej teraźniejszości w teoretyczną przyszłość można tylko raz, bo potem Brama przestanie istnieć.
— To właśnie mówiłam. Nie można…
Urwałam. Jeżeli był w moim życiu jakiś stały punkt odniesienia, to właśnie Brama. Dawniejsze pokolenia mogły mówić o niezmienności gwiazd na niebie albo o regularności wschodów słońca. Ja miałam znacznie mniejsze zaufanie do tych zjawisk niż do Bramy.
— Nie będzie nam więcej potrzebna — rzekł Wielki K.
Jedna wyprawa. Jedna ogromna wyprawa w przyszłość.
— Niech to będzie daleka przyszłość — powiedziałam.
— Będzie daleka — zapewnił Wielki K.
Ostatnie dwadzieścia cztery godziny wypełniły pewne szczegóły techniczne. Nie obeszło się też bez przekonywania. Do dzisiaj nie wiem, czy nie poczęstowano mnie wiązanką kłamstw.
Dlaczego niby paradoks nie unicestwi baranów, nawet jeżeli przeniosą się o milion lat w przyszłość? Przecież nie byłoby ich bez naszych akcji, które z powodu paradoksu nigdy się nie odbyły.
Otóż nie, mówi Wielki K. Trzeba tylko przenieść się odpowiednio daleko w przyszłość. Zdolność przystosowawcza strumienia czasu jest znacznie większa, niż przypuszczaliśmy. Pięćdziesiąt tysięcy lat to mgnienie oka w porównaniu z podróżą, którą planował Wielki K. Przez ten czas wszystko wróci do normy i będzie tak, jakby barany przybyły z innego wszechświata.