Zastanawiałam się, od jak dawna Wielki K. o tym wiedział (jeżeli rzeczywiście wiedział) i dlaczego nigdy o tym wcześniej nie wspomniał. Wtedy wszystko już wydawało mi się podejrzane. Chciałam tylko jednego: spokojnie powiedzieć dobranoc, a tu Wielki K. mówił, że wciąż jeszcze mamy szansę.
Wielki K. był w tej sprawie monumentalnie nieodgadniony.
— Ja wiem — stwierdził w sposób wykluczający wszelką dyskusje.
Chciałam wiedzieć, w jaki sposób przeniesiemy przez Bramę dwieście tysięcy uśpionych baranów w krótkim czasie, jaki nam pozostał. Wielki K. powiedział, że po prostu załadujemy je na statek i że już to robi. Statek nie mógł wprawdzie dotrzeć do odległej gwiazdy, jak to początkowo planowaliśmy, ale niewątpliwie mógł przelecieć nad miastem. Musiał tylko wlecieć w Bramę i wylądować po drugiej stronie za trzy albo cztery miliony lat. Wtedy wszystkie barany zostaną obudzone i będą miały szansę zbudować świat, który nie ulegnie samozniszczeniu po paru tysiącleciach.
Tak prosto. Tak zgrabnie. Dlaczego miałam poczucie, że zostałam oszukana?
Bili Smith stanowił odrębny problem. Przyjął ten szalony plan całym sercem i zaczął opowiadać, co to „my” zrobimy, kiedy „my” tam dotrzemy. Biedak naprawdę myślał, że ja mogę w tym uczestniczyć.
Cóż, dlaczego miałabym psuć mu zabawę? Nie śpieszyłam się, żeby go informować, jak bardzo jestem naprawdę chora, że to, co widzi, to w istocie skórokombinezon, i że jestem prawdziwym dzieckiem swojego czasu: zwiędłym, żałosnym, umierającym. W rezultacie utrzymywałam go w przekonaniu, że kiedy statek wyruszy, będę przy jego boku, skacząc w przyszłość razem z baranami.
W istocie nie miałam ani przez chwilę takiego zamiaru. Przychodzi chwila, kiedy trzeba opuścić kurtynę. Jeżeli gdzieś, miliony lat stąd, znajdą świat, w którym będą mogli żyć, to dla mnie byłby on zabójczy. Potrzebuję do życia mnóstwa substancji będących truciznami dla tych zdrowych bydlaków, których ratowanie było moim zawodem. Mogłabym wytrzymać w takim środowisku przez rok, tylko po co? Bili uważał, że jest we mnie zakochany, że nie może beze mnie żyć, aleja miałam inne zdanie. Gdyby kiedykolwiek zobaczy! mnie w mojej prawdziwej postaci, jego urzeczenie szybko by się ulotniło.
Spędziłam więc swoje ostatnie godziny robiąc to, co robiłam zawsze: wykonując swoje obowiązki. Sherman poprosił mnie i Bil-la, żebyśmy opisali swoje przeżycia. Mieliśmy powiedzieć wszystko. Wszystko cośmy widzieli, czuli i myśleli. Shermanowi bardzo na tym zależało, mnie się nie śpieszyło, żeby się z tym rozstać, opisałam więc wszystko, jak umiałam.
Bili siedzi gdzieś i robi to samo. Mam nadzieję, że z przyjemnością. Ja swoje zrobiłam.
Byłam na balkonie swojego mieszkania, kiedy dopadł mnie głos przeznaczenia. Takie już jest moje życie.
Chyba można by go nazwać posłańcem. Był to robot, który przyszedł z poczty z kapsułą czasu, na której instrukcja głosiła, że ma być otwarta w dniu ostatnim.
— Wielki K. — powiedziałam.
— Jestem tutaj.
— Po co mi to przysyłasz? Postanowiłam tego nie otwierać.
— To interesujący list, Louise.
— Przeglądasz moją korespondencję? Wstydź się. Zresztą co tam. Sam ją piszesz.
— Przyznaję się. Określone sprawy musiały być załatwione w określony sposób.
— Nie skarżę się. Jestem dobrym żołnierzem do końca. Tylko po co mam to czytać? I dlaczego mam temu wierzyć?
— To wyłącznie twoja sprawa, Louise.
Ile ciekawości może być w człowieku, który za dwie sekundy ma wyskoczyć z dziewięćdziesiątego piętra? Sporo, jak się przekonałam. List brzmiał:
To znowu ja.
Będziesz się zastanawiać, jak możesz dostać list od siebie samej z przysztości, biorąc pod uwagę, co chciałaś zrobić, kiedy ten list nadszedł. Pomyślisz, że to jeszcze jedna sztuczka Shermana, Wielkiego K. albo żart samego Boga.
Pomyślisz o tym wszystkim, ale mam powody, żeby sądzić, że zrobisz to co zawsze: wykonasz swój obowiązek.
Wielki K. nie mówi ci całej prawdy. Wspomniał o wyprawie na odległość kilku milionów lat, podczas gdy w rzeczywistości wysyła nas znacznie dalej. Ziemia jest ciężko ranna i potrzebuje wiele czasu, żeby dojść do zdrowia.
Ale się wyleczy, a my przybędziemy. Nie mogę ci powiedzieć, co stanie się dalej, bo umieram. Wiem też, że dodatkowe szczegóły pogłębią tylko twoją mękę związaną z wyborem. Powiem więc tylko jedno.
Twój automat medyczny się nie myli, jesteś w ciąży.
I ty też się nie mylisz. Przeżyjesz około roku w tym nowym, wspaniałym świecie. Wiem, to niewiele, ale gwarantuję, że nie będziesz się nudzić. Masz przed sobą jeden rok z nim i trzy miesiące z nią (to dziewczynka). Twoja śmierć nie będzie zbyt bolesna, przynajmniej jak dotychczas. A na łożu śmierci nie będziesz mieć pewności, że twoja córka przeżyje cię o wiele lat. Życie tu nie jest łatwe. Ale będzie tu z tobą, będzie zdrowa, a ty będziesz bardzo szczęśliwa. Będziesz siedzieć obok niej i pisać ostatni list do biednej, zagubionej, wcześniejszej wersji samej siebie i będziesz się zastanawiać, jak, u licha, ten list do ciebie dotrze. (Nie mogę ci tego zdradzić, ale cóż warte byłoby życie bez tajemnic?)
Wsiadaj na statek, Louise. Jedź z nim.
Epilog
ŚWIAT CZASU
Relacja Shermana
li a podstawie długiego doświadczenia w kontaktach z ludźmi doszedłem do przekonania, że żadna opowieść nie jest do końca prawdziwa.
Siedzę nad dwiema relacjami i mam uzupełnić je własnymi kłamstwami, półprawdami albo po prostu nieporozumieniami, powodowany jakąś niejasną potrzebą dążenia do pełni, pełni, której nigdy się nie da osiągnąć.
Relacje są takie, jakich można było oczekiwać. Każdy narrator jest gwiazdą własnego przedstawienia. Postacie drugorzędne pojawiają się, tylko żeby czegoś dowieść, i mają skłonność do znikania, kiedy przestają być potrzebne.
Na przykład Bili Smith nigdzie nie wymienił imienia swojej byłej żony. Nigdzie nie wspomniał, że ma z nią dwójkę dzieci i że ich nigdy nie odwiedza, bo to dla niego zbyt bolesne. C. Gordon Petcher jest w oczach Smitha karykaturą, podczas gdy moje obserwacje na monitorze czasu mówią, że to ciężko pracujący sumienny człowiek, którego działania były zawsze przemyślane.
Z drugiej strony, żeby mu oddać sprawiedliwość, Smith zdawał sobie sprawę z własnych słabości i nie wstydził się ich ujawnić. Można by powiedzieć (gdyby się było osobą tak cyniczną, za jaką lubi uchodzić Louise), że aż za dobrze zdawał sobie sprawę ze swoich kłopotów. Ale walczył z nimi.
Warto czytać między wierszami. Nietrudno dostrzec, iż Smith rzeczywiście wierzył, że kocha Louise. Bał się do tego przyznać nawet przed samym sobą i nie bez powodu. Bo jej nie kochał. Przyszłość to potwierdzi, jak mnie zapewnia Wielki K. Smith nie będzie dobrym ojcem dla dziecka Louise.
Louise…
Potrafię pracować z osobą pomyloną równie dobrze jak z normalną. Nie mam żadnej wątpliwości, że Louise była pomylona, ale osiągnęła stan roboczego przystosowania do niemożliwej sytuacji. Jej urojenia na temat skórokombinezonu są tego najwymowniejszym przykładem. Wierzyła w niego z takim przekonaniem, że mogła go „zdejmować” i oglądać jakiś horror własnego pomysłu. Nie sprzeczałem się z nią, bo miało to swój wymiar użyteczny. Jedynie kiedy go zdejmowała, mogła się przede mną otworzyć, mówić mi o sprawach, które już znałem, ale które musiała ujawnić sama. Okazałem się nietęgim psychoanalitykiem, to prawda. Widocznie było nieuniknione, że się w niej zakocham na swój zimny, pozbawiony serca, mechaniczny sposób.