Zrobiłam miazgę z tego pustaka.
Żałuję. Naprawdę. To coś miało na sobie moje dżinsy i do dzisiaj nie mogę ich doprać.
Szef zespołu przysposabiającego pustaki szedł za mną aż do drzwi. On przepraszał, a ja nie zwracałam na niego uwagi. Jeżeli ktoś tu zawinił, to głównie ja, ale nie chciałam tego przyznać. Podobnie jak podłączanie się do automatu odnowy biologicznej, przepraszanie uważałam za niebezpieczny nałóg, który może człowiekowi zmarnować życie. W duchu biczowałam się za coś tak głupiego, jak pozostawienie sygnalizatora w przygotowalni. Na zewnątrz, mam nadzieję, byłam osobą bardzo zajętą, którą przeprosiny tego faceta odrywały od pracy.
Straciłam tam pełne pięć minut. Nigdy się nie dowiem, czy te pięć minut stanowiły dla Pinky różnicę między życiem a śmiercią.
Straciłam następne piętnaście sekund, żeby się stamtąd wydostać.
Procedury nie przewidywały czegoś takiego. Cała operacja selekcji baranów była tak pomyślana, żeby nikt nie mógł się wymknąć, jednak kilka cichych, całkowicie szczerych obietnic szybkiej śmierci zrobiło swoje. Pobiegłam do sztabu, powiedziałam Lawrence’owi, żeby wysłał każdego wolnego agenta na poszukiwanie paralizatora Pinky do miasta, z którego samolot startował (jak się dowiedziałam, było to Houston), zmusiłam go, żeby znów przerzucił mostek, i… przekroczyłam Bramę.
Panował tam straszny rozgardiasz.
Dziewczyny szukały wszędzie, gdzie to było możliwe, i poszły na całość. Przejście zawalały wyrwane siedzenia foteli. Wykładzina podłogowa została pocięta. Zawartość pawlaczy — rozrzucona po całym samolocie. Pod nogami brzęczały buteleczki z alkoholem.
Na domiar wszystkiego zaczęły napływać przysposobione pustaki.
Straciłyśmy już tyle czasu, że musiałyśmy rozmieszczać je w pośpiechu. Kilka posadziłyśmy i przypięłyśmy pasami, ale większość po prostu wrzucałyśmy. Nasze przenośne zasilacze były nastawione na pełny regulator i rozpierała nas siła. Zamiast zwykłej mieszanki porannej (wzbogaconej krwi, adrenaliny i witamin), dostawałyśmy teraz szaleńczy koktajl hyperdrenaliny, metadryny, Esencji Histerii, TNT i Soku Radości Kickapoo. Brałyśmy te pół-trupy i rzucałyśmy nimi jak torbami fasoli. Mogłabym rozerwać blachę rzęsami.
Trzy czwarte pustaków przeszło proces, którego ostatnio byłam świadkiem. Wyglądali dokładnie tak jak ludzie, których zastępowali. Dla zaoszczędzenia czasu pozostali nadchodzili wstępnie okaleczeni, na ogół straszliwie poparzeni. Niektórzy jeszcze dymili.
Panuje przekonanie, że woń palonego ciała ludzkiego budzi odrazę. W rzeczywistości jest całkiem niezła.
Większość pustaków wciąż jeszcze oddychała. Były przechowywane średnio po trzydzieści lat w specjalnych zbiornikach, utrzymywane przy życiu przez maszyny, ćwiczone mechanicznie, żeby im nie zwiotczały mięśnie. Teoretycznie nie powinny oddychać, ale w rzeczywistości były zbyt głupie, żeby przestać. Większość będzie nadal oddychać, nawet kiedy już spadną na ziemię.
Przerzucenie ich przez Bramę nie zajęło nam dużo czasu. Kiedy skończyłyśmy, wciąż jeszcze zostało nam trzy minuty i czterdzieści sekund. Wysłałam jedną dziewczynę z powrotem do przyszłości, żeby sprawdziła, czy ktoś nie znalazł paralizatora w Houston. Cała reszta szukała go dalej w samolocie. Jak można się było spodziewać, łączniczka wróciła ze złą wiadomością i teraz zostały nam dwie minuty i dwadzieścia sekund.
Pinky się uspokoiła, jeżeli to jest odpowiednie słowo. Sądzę, że była półprzytomna ze strachu. Znalazłam Lilly Rangun, dowódcę grupy, i odciągnęłam ją na stronę.
— Nie znam dobrze Pinky — powiedziałam. — Co ona ma, jeżeli chodzi o twonki?
— Nic. Jest czysta. — Lilly odwracała wzrok.
To prawdziwa rzadkość. Chodziło o takie rzeczy, jak sztuczne nogi, nerki, oczy i inne przeszczepy medyczne zbyt zaawansowane jak na rok 1955. Pinky była zdrową dziewczyną. Już choćby z tego względu zespół poniesie wielką stratę.
Jednocześnie ten brak medycznych anachronizmów znacznie ułatwiał sprawę Lilly, do niej bowiem należało wycięcie tych elementów i zabranie ich w przyszłość.
— Trzydzieści sekund! — krzyknął ktoś.
— Mamy minutę zapasu — powiedziałam. — Musimy zdążyć co do sekundy. Zabierzcie jej kombinezon i…
— Zamknij, do cholery, gębę! Wiem, co do mnie należy. A teraz spieprzaj z mojego samolotu!
Nikt się tak do mnie nie odzywa. Nikt. Spojrzałam jej w oczy. Gdyby można wzrokiem mrozić, byłabym jednonogim soplem.
— Tak jest — powiedziałam. — Do zobaczenia za pięćdziesiąt tysięcy lat.
Poszłam na przód, gdzie stłoczyły się wszystkie, ociągając się z przekroczeniem Bramy. Żadna nie chciała odejść. Ja też nie. Łatwiej byłoby zostać w samolocie do końca.
Obejrzałam się i zobaczyłam, że Pinky oddaje Lilly coś obwisłego. Wiedziałam, że to Pinky, choć była do niej niepodobna, ale nie mógł to być nikt inny. Ta obwisła rzecz to był jej skórokombinezon. Bez niego nie przypominała już seksownej stewardesy, stała tam przerażona, naga, mała dziewczynka.
Lilly zasalutowała jej, na co Pinky nie odpowiedziała, i biegiem ruszyła w moją stronę.
— Jazda stąd, bo wam dokopię — powiedziała do dziewczyn.
Posłuchały, a ja zwróciłam się do Lilly.
— Ile miała lat? — spytałam.
— Pinky? Dwanaście.
Nie ja ustalałam zasady. Mówiąc to, nie próbuję się rozgrzeszać. Uważam, że zasada jest słuszna. Gdyby jej nie było, sama bym ją wprowadziła.
Nie wolno zostawiać żadnych śladów materialnych. Karą za nieuwagę jest śmierć. Albo z tym wracasz, albo z tym zostajesz.
Nie zawsze udawało się to załatwić tak jak z Pinky, czyli w najlepszy sposób. Można było tak zrobić, ponieważ ten samolot miał się rozbić tak gwałtownie i spłonąć tak doszczętnie, że nikt nie mógł liczyć na znalezienie więcej niż połowy ciał w jakiejkolwiek formie. Jeżeli znajdą dziesięć trupów nadających się do identyfikacji, to będzie cud, dlatego jedna nadprogramowa dziewczynka nie zwróci niczyjej uwagi.
Mimo to Lilly przed opuszczeniem samolotu schwyciła pustaka o masie odpowiadającej w przybliżeniu ciału Pinky i cisnęła go w przyszłość. Bilans jest sprawą decydującą.
A najgorszy sposób? Gdybyśmy były zmuszone z powodów tem-poralnych zabrać Pinky ze sobą, Lilly musiałaby postawić ją pod ścianą i rozstrzelać. A potem, może, palnęłaby w łeb sobie. Szefowa jednego z zespołów tak mi zrobiła.
Nikt nie obiecywał, że to będzie łatwa służba.
Tym razem przeszłam jak należy. Nadal nie miałam przy sobie sygnalizatora, ale w sztabie teraz o tym wiedziano i wiedziano też, że nikt oprócz łapaczy nie będzie przechodził aż do zamknięcia Bramy. Do czego się szykowano.
Wylądowałyśmy wszystkie w wyściełanej sali wypoczynkowej zespołów. Pielęgniarze czekali na nas, jak wozy pogotowia ratunkowego na uszkodzony samolot. Dałyśmy rękami znaki, że nic nam nie jest, tylko jedna zażądała noszy.
Zazwyczaj leży się tam przez pięć albo dziesięć minut. Nasze przenośne zasilacze po przejściu przez Bramę wróciły do normalnej mocy, histeryczna siła szybko nas opuszczała. Spoza niej wyłaniało się maskowane narkotykami zmęczenie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne.
Ja jednak musiałam wstać.
— Należy się wam premia — ogłosiłam zabierając broń Lilly i kierując się ku drzwiom sztabu. — Godzina na pełnej mocy. Podkręćcie je, dziewczyny.