Выбрать главу

„Zbudowana jak Dumbadze — myślał Halski, wytrzymując, nie bez satysfakcji, napór wytwornej damy. — Za młodu mogłaby osiągnąć piękne wyniki w rzutach. — odezwała się w nim dusza lekkoatlety — tylko. dlaczego za młodu? Przecież to całkiem młoda pani. I dlaczego tylko w rzutach?” Trudno było zdecydować się na określenie wieku, patrząc, nawet z tak bliska, na kunsztowny, choć wyraźny maquillage. W każdym razie nie można było odmówić urody tej twarzy; wyraziste rysy, duże, ciemnobławatne oczy, wszystko kreślone kształtnie, bogato. Gdy zdjęła rękawiczkę, by wyjąć pieniądze, zauważył kosztowną biżuterię na jej dużej, mocnej, bardzo wypielęgnowanej dłoni. „Inicjatywa prywatna. — pomyślał Halski. — Na pewno”. Trolejbus zahamował raptownie na przystanku przy hotelu „Bristol”, pani przywarła jeszcze ściślej do doktora, odwróciła głowę, szepnęła z uśmiechem: — Przepraszam. — W oczach jej migotała niewątpliwa zachęta.

Na przystanku czekała nowa grupa szturmowa, która natychmiast zaczęła zajadłe wdzieranie się do środka. — Staną tacy w przejściu i się nie ruszą. Ani w tą, ani w tamtą. Co się pani tak pcha?… A jak się mam pchać?… Panie! Moje pończochy! Co pan tam ma na dole?… — słychać było ze wszech stron. Ścisk stawał się męką. — Pusty wóz, jak pragnę szczęścia! — darł się jakiś facet na zewnątrz — a nic wejść nie dadzą. Nie posuną się, miejsca nie zrobią. Co za ludzie! Przecież wszyscy chcą jechać. — Na stopniu wejściowym wisiała kiść ciał, trzymających się już nieledwie milimetrów oparcia.

Mimo sygnału do odjazdu, raz jeszcze otworzyły się z sykiem pneumatyczne drzwi wejściowe. Przed nimi stały trzy osoby: dwoje niewidomych staruszków, biednie odzianych, i pan w średnim wieku, który rzekł do motorniczego: — Pan będzie łaskaw wysadzić tych państwa na Jasnej, dobrze? — Po czym pomógł staruszkom wejść na stopień i wtłoczyć się do środka wozu. Motorniczy kiwnął potakująco i ruszył. Staruszkowie, mężczyzna i kobieta, zakołysali się niepewnie, trzymając się siebie kurczowo, z owym wyrazem smutnej naiwności, cechującej twarze ślepców. Natychmiast podtrzymały ich pomocne dłonie, co jednak nie rozwiązywało sytuacji: niewidomi nie znajdowali dla siebie miejsca w przestrzeni. Ich białe laski i trzymany pod pachą przez mężczyznę nie opakowany bochenek chleba sprawiały wszystkim wokoło niewymowną przykrość, jak niesłuszne oskarżenie, a jednocześnie budziły gorące, przemożne współczucie.

Na najbliższej ławce siedziało dwóch młodych ludzi w beretach. Były to czarne, sterczące na głowie berety, o pieczołowicie wymodelowanych fałdach i zagłębieniach. Twarze pod nimi były chude, świeżo wygolone, że śladami zmęczenia na cerze. Nie rozmawiali ze sobą, jeden dłubał obojętnie w nosie, patrząc na niewidomych, drugi przyglądał się im z rodzajem zaciekawienia, takim jakim darzy się osłabione z zimna, niemrawo sunące po ścianie muchy. Obydwaj nosili jasnożółte, brudnawe szaliki i obydwaj mieli coś odpychającego w twarzach: jeden — grubą, znamionującą brutalność górną szczękę, drugi — spłaszczony niezgrabnie nos. Niewidomi opierali się o ich kolana. — Tacy to nie wstaną. — mruknął pan w czapce uszatce. — Młodzież. Wychowanie. — powiedziała dość głośno jakaś kobieta. Ogonki na czarnych beretach ani drgnęły. — Panie — nie wytrzymał jeden z monterów — to miejsce jest dla inwalidów. — Młodzieniec o grubej szczęce spojrzał na niego obojętnie. — Co pan powie? — rzekł. — A to nowina. — Nieprawda — odezwał się drugi, ten ze spłaszczonym nosem. — Naucz się pan czytać. To miejsce jest dla matki z dzieckiem — dodał, wolno wymawiając słowa i wskazując niedbale na czarny napis nad swoją głową. — I ja jestem matka, a ten pan — wskazał palcem na siedzącego obok — to moje dziecko. — Hi, hi, hi. — za — krztusił się drugi sztucznym, wyzywającym chichotem. Za plecami Halskiego posiadacz urzekającej muszki strzyknął nadgryzionym kamyczkiem w okrągłe denko modnego kapelusza swego najbliższego sąsiada i zaczął gwałtownie przepychać się do przodu; Halski kręcił się dość niespokojnie, gdyż dama była wysoka i zasłaniała mu nieco pole widzenia swą pięknie ondulowaną głową w szarym toczku. — No, już. — powiedział drugi z monterów, wysoki, barczysty mężczyzna w grubym, impregnowanym płaszczu. — Wstawaj pan. — Trolejbus — dojeżdżał do placu Małachowskiego. Obydwaj młodzieńcy w beretach wstali, jeden z nich rzekł do niewidomych: — Proszę bardzo. Proszę siadać. — Facet ze spłaszczonym nosem okazał się po wstaniu wysoki i mocno zbudowany. Stanął przy panu w czapce uszatce, tuż przed monterami. — Czego się pan tak patrzy? — spytał barczysty monter głośno. Zewsząd zwróciły się ku niemu głowy pasażerów, w głosie jego dźwięczała awantura. — Trzeba było siedzieć — dodał. — Co znaczy dla takich, że starzy ludzie i inwalidzi stoją. Patrzy się, jakbym go skrzywdził. — Przez chwilę panowało milczenie, po czym wysoki ze spłaszczonym nosem rzekł sucho: — Racja, racja, wszystko racja. — nie przestając patrzeć prowokacyjnie na montera, który podniósł głos: — To czego się pan tak patrzy? Nie widział kto, jaki straszny! — Racja, racja. — powtórzył wysoki, cedząc wolno słowa — tylko mi się pańska morda nie podoba. — Trolejbus dojeżdżał do Jasnej. Zbity tłum drgnął jak naelektryzowany. Halski ruszył do przodu, odpychając nieco zbyt raptownie swą sąsiadką. Pochwycił jej zdziwione spojrzenie. Za nim parł młodzieniec w tęczowej muszce. „Jak nieoczekiwanie rodzi się podłość w człowieku — myślał szybko Halski — przecież ci w beretach są tak wyraźnie winni, stanowią w tej chwili taki koncentrat zła, sami nie widzą tego” — czuł, jak narasta w nim trochę bezsilna nienawiść do facetów w beretach. — Ty smarku! — w głosie montera zadrżała pasja, spurpurowiał na tęgim karku. — Ja mógłbym takiego syna, jak ty. — Tylko nie basem, obywatelu, niech pan nie bierze basem — rzekł z ostrzegającą kpiną niższy, z grubą szczęką. Trolejbus przystanął na Jasnej, niewidomi staruszkowie wysiedli, wzdychając ciężko, sprowadzeni troskliwie ze stopnia, po czym motorniczy szybko ruszył. — Do czego to podobne — rzekł drugi z monterów — żeby tak gburowato.

Trolejbus wjecHal w drgający potok tłoczących się u zbiegu Kruczej i Widok pojazdów i przechodniów, z obu stron rozciągały się długie, głębokie wąwozy rozerwanej poza barierami ochronnymi jezdni; w dole leżała zagmatwana, ciemna, tajemnicza armatura przewodów kanalizacyjnych i świetlnych wielkiego miasta. Stłoczenie w przesmyku drogi, klaksony, okrzyki, przekleństwa szoferów, łoskot aut ciężarowych, poszum tłumu i donośne dźwięki magafonów z CDT, pokrywających to wszystko skłębioną rumbą „O Tico-Tico-Ti, o Tico-Tico-Ta.” kontrastowały uderzająco z napiętą, ugniatającą jak ciasny but ciszą w trolejbusie.

Halski przedzierał się rozpaczliwie do przodu. „Czego ja tam chcę? — myślał gorączkowo — przecież nie będę się bił.” Jednocześnie siła jakaś pcHała go naprzód. Owładnęło nim naraz parzące przeczucie, że za chwilę nastąpi coś, na co czeka od dawna, wieki całe, czego pragnie, o czym nie ma pojęcia, co to ma być. Za sobą czuł konwulsyjne wysiłki młodzieńca w muszce, walczącego o wydostanie się z obezwładniającego uchwytu ciasnoty. Wtedy właśnie padł krótki, schrypły krzyk:

— Adaś, w ryja go!..

Wysoki ze spłaszczonym nosem skurczył się błyskawicznie w sobie i nagle wyciągniętą ze ścisku ręką, bez zamachu, uderzył barczystego montera w usta. Jednocześnie niższy z grubą szczęką szarpnął z całej siły pneumatyczne, drzwi wyjściowe — w mechanizmie coś głucho pękło. Usta montera pokryły się natychmiast krwią z rozciętych płytko warg. — O, Boże! — krzyknęła jakaś kobieta. Wóz zakołysał się od nagłego szarpnięcia hamulców. Halski dosłownie odepchnął damę w szarym toczku. — Proszę pana. Tak nie można. — zaczęła ostro dama, podczas gdy oczy jej strzeliły blaskiem, który znaczył: „Jak bardzo mi się podobasz!..” Monter wkulił głowę między ramiona i usiłował uwolnić ręce z plątaniny trzymanych w dole liczników elektrycznych. Motorniczy gwałtownie odkręcił szybę, wychylił się i krzyknął: — Milicja! — Drugi monter krzyczał histerycznie: — Ja ci pokażę, ty łobuzie! — Za Halskim młodzieniec w muszce przekopywał się bezkompromisowo kolanem przez kotłowaninę postaci. Wysoki wykonał niepotrzebny, z samej maniery, unik głową, jakoś odwinął na płask rękę i uderzył po raz drugi, z wielką siłą. Głowa barczystego montera rąbnęła o kant stalowego uchwytu ręcznego pod pułapem wozu, oczy mu zmętniały, zdawał się tracić przytomność. Konduktorka cisnęła kurczowo dzwonek, który dźwięczał bez przerwy, pan w czapce uszatce zbladł jak płótno, niższy z grubą szczęką rozwalił do końca drzwi. Halski nie mógł minąć snującego mu się przed oczyma szarego toczka i złych, a pełnych uznania, ciemnobławatnych oczu, faceci w beretach skoczyli z wozu, ale nie sami. Wraz z nimi leciał jakiś ciemny kształt. Potem Halski stracił orientację. Instynktownie, ruchem crawlisty przełożył ramię przez dorodną damę, i dzielących go od montera ludzi i podtrzymał mu głowę: od skroni przez policzek widać było nabrzmiewającą krwawosiną krechę; facet nie padał, gdyż trzymał go tłum. „Może być groźne.” — pomyślał Halski i nagła pasja odjęła mu na ułamek sekundy świadomość, wibrujące pręgi zadrgały mu w oczach i wypełniły uszy. Rzucił się ku wyjściu, drogę zaskoczył mu młodzian w muszce, który przywarł nosem do szyby i chciwie patrzył. Z tyłu za sobą słyszał krzyki: — Pomocy! Ratunku! Doktora!.. — Halski potrącił brutalnie młodzieńca i zawisł na stopniu — pod sobą miał dwumetrową wyrwę, przed sobą — pęczniejący tłum uliczny. W dole wyrwy, na czerwonych od minii rurach, leżały bez ruchu dwa ciała w żółtych szalikach i beretach. Ich szyje i podbródki pokrywały się w oczach krwią. „W biały dzień!.. — tłukło się w mózgu Halskiego — w samym środku Warszawy.” Już skakali w dół ludzie z obsługi wiertarek i kompresorów, których huk, wymieszany z dźwiękami „O Tico-Tico-Ti, o Tico-Tico-Ta.”, nie ustawał ani na chwilę. Szarpiąca uraza do siebie samego wypełniła mu serce, zrozumiał to, co przemknęło bezpowrotnie obok niego. Ale nie było czasu na zastanawianie. Wskoczył do wozu i zawołał: — Proszę o miejsce! Jestem lekarzem!.. — Trolejbus pustoszał gwałtownie, Halski położył montera na ławce przy pomocy jego kolegi. Z dala dochodził już odgłos syreny Pogotowia, widocznie wszystko działo się dłużej, niż wplątany w wypadki Halski mógł ocenić. Monter otworzył z wysiłkiem mętne, załzawione, jakby maślane oczy. Halski, uspokojony, wyskoczył raz jeszcze z trolejbusu; wyrwa pełna była ludzi, tak że już nie widać było rannych. Dostrzegł w tłumie biały kitel lekarza Pogotowia i mimo woli uśmiechnął się. Przetarł dłonią czoło i sięgnął po kieszonkowy terminarzyk. Szybko przejecHal palcem po brzegu, nacisnął literę „K”, otworzył i szukał wśród pięciu numerów telefonów, które mu zostawił Kolanko. Uniósł głowę, czując na sobie czyjś intensywny wzrok. Na trotuarze, w pierwszym rzędzie zbitego tłumu, stała dama w toczku. Widząc, że Halski patrzy na nią, odwróciła się i przedzierając się przez tłum odeszła ku Alejom Jerozolimskim. Mimowolnie i bezmyślnie Halski odprowadził spojrzeniem jej wysoką, postawną sylwetkę w szaroperłowej pelisie, ze srebrnoszarym futrem na kołnierzu. Zmęczonym krokiem wszedł do CDT i zbliżył się do automatu telefonicznego.