Выбрать главу

Młodzieniec w cynobrowo-trawiastej muszce stał niezdecydowany, jakby pogrążony w myślach, na brzegu wyrwy; napierający tłum odsuwał go coraz bardziej od miejsca wypadku. Nie przeciwstawiał się temu naporowi, tak że w końcu znalazł się na jezdni, dość daleko od trolejbusu, pomiędzy szoferami stłoczonych tu przymusowo starów-20 i warszaw-FSO. — Taki drań! — mówiła jakaś stara kobieta z koszykiem, pełnym wiktuałów — pobił, o mało co nie zabił tych dwóch panów, tam na dole. Taki chuligan!.. — Ale kto? — denerwował się gruby szofer w brudnym, granatowym kombinezonie — kto to był? — Sam widziałem — mówił szybko chuderlawy gość w cyklistówce, bez płaszcza, z rękami w kieszeniach. — Wypchnął tych dwóch z trolejbusu i skoczył za nimi w dół. — Pasy bym darł z tych choler, chuliganów — rzekł szeroki w plecach żołnierz o czerwonej, chłopskiej twarzy; przesunął okrągłą czapkę z czerwonym otokiem na tył głowy i powtórzył: — Pasy drzeć z tych łobuzów. — I co się z nim stało, z tym napastnikiem? — dopytywał się szczupły pan w okularach pod pilśniowym kapeluszem. — Aresztowali go, sama widziałam — rzekła stara kobieta z koszykiem. — Gdzie tam, babciu — powiedział chuderlawy kpiąco. — Znikł jak sen jaki złoty. Widocznie wsiąkł w te rury. — Ale jak? — denerwował się gruby szofer — jak można tak zniknąć? Przecież te rury zupełnie jak na wierzchu. I małe, tak łatwo się w nie nie wejdzie. Jasny dzień wokoło, do cholery, tylko bez cudów! — Jak. to jego sprawa. — uśmiechnął się przychylnie chuderlawy. — Rączy chłopak nie zginie, da sobie radę. — Taki łobuz. — rzekła stara kobieta — kary na takich nie ma. Dwóch panów pobił, poranił. — A w gazetach ani mru-mru. Dlaczego o tym nie piszą w gazetach? — machnął ręką zdenerwowany szofer i trafił w pierś zamyślonego młodzieńca w kolorowej muszce.

— Przepraszam pana — powiedział — to przez nieuwagę. Ale dlaczego o tym nie piszą w gazetach? — Dlaczego o tym nie piszą w gametach? — powtórzył machinalnie uderzony młodzieniec z bladym, oderwanym od rzeczywistości uśmiechem. I nagle rąbnął się ręką w czoło, oczy jego nabrały naraz wyrazu żarliwego skupienia, wykrzyknął: — Dlaczego o tym nie piszą w gazetach?! — i puścił się pędem w stronę Szpitalnej, jakby zapaliwszy motory odrzutowe u swych butów. Wszyscy zamarli z rozwartymi ze zdumienia ustami, gruby szofer — z wzniesionym do góry wskazującym palcem, którym zamierzał obrócić parę razy przy czole dla plastycznego uwypuklenia swej opinii o znikającym wśród przechodniów i pojazdów młodzieńcu.

O tej porze można było zastać redaktora Edwina Kolankę tam tylko, gdzie dają dobrze zjeść. Najlepiej zaś można zjeść w niewielkich klubach, żyjących życiem zamkniętym, za to zasobnym we własne restauracje. Bezpretensjonalność stanowi, jak wiadomo, stygmat prawdziwej sztuki, w tych tedy bezpretensjonalnych restauracjach odprawiali nad płytą kuchenną;swe czarodziejskie praktyki prawdziwi artyści warszawskiej patelni. „Kubusiu! — wołał do siebie Jakub Wirus, biegnąc placem Wareckim — wyczaruj w swej duszy wizję filetu z polędwicy lub sandacza po polsku i idź nieomylnie za jej wonią. Twój duchowy nos zaprowadzi cię niechybnie tam, gdzie trzeba”. W ten sposób dobił, zdyszany, do rokokowej fasady Klubu Literatów na Krakowskim Przedmieściu. Nie zdejmując futrzanej kurtki stoczył się swym lawiniastym systemem ze schodów i znalazł się w niewielkiej, stylowo sklepionej piwnicy o dwóch poziomach. Rzeczywiście — przy jednym z biało nakrytych stolików siedział Edwin Kolanko, pochylony z oddaniem nad talerzem, na którym rozpościerał się imponujący rozmiarami i zdrowym, rumianym kolorem sznycel z groszkiem. Kuba przysiadł się, otarł spocone czoło, poprawił cynobrowo — trawiastą muszkę i powiedział:

— Wie pan co?

— Nie — odparł Kolanko, krojąc sznycel na foremne kęsy.

— Widziałem cud.

— Możliwe — zgodził się Kolanko. — Takie rzeczy zdarzają się, gdy młodzież nadużywa alkoholu.

— Nic z tych rzeczy — rzekł Kuba, biorąc palcami frytki z talerza Kolanki, najwidoczniej w celu pokrycia zdenerwowania. — Widziałem, jak facet rozpłynął się w powietrzu.