Выбрать главу

Z drewnianych kuchennych schodów, zakurzonych, o starych, wgiętych stopniach, cuchnących kocimi odchodami, wchodzi się przez wyjęte z zawiasów drzwi do ciemnego korytarza rozczłonkowanego na pojedyncze pokoje, ongiś dużego mieszkania. Jest tu ciemno. Suchotnicza żarówka wyłania jedynie co znaczniejsze przeszkody, jak przewróconą balię, blaszaną wanienkę dla niemowląt, jakieś rury, resztki wyrzuconych sprzętów, skrzynie na węgiel, wyżymaczkę, drabinę i dziecięcy wózek. Szaja naciska lekko klamkę ostatnich drzwi w głębi korytarza i przystaje na progu. Dość duży pokój oświetlony jest zwisającą nisko nad okrągłym stołem lampą i tonie w zawiesistych kłębach papierosowego dymu. Sprzęty znikają poza niebieskawoszarym oparem, znad stołu w bezpośrednim snopie światła lampy sterczą korpusy siedzących i pochylonych do przodu mężczyzn, oflankowanych z tyłu i z góry przez licznych obserwatorów. Wszyscy palą bez przerwy. Pomiędzy pochylonymi mężczyznami rozciąga się na stole zielonkawy wojskowy koc, na którym leżą zwitki banknotów i garście bilonu oraz rozrzucone bezładnie, co chwila zbierane w talię, tasowane i rozdawane karty.

Nikt nie zauważa Szai, który podchodzi cicho do stołu. Szaja staje nad odwróconym doń plecami, chudym młodzieńcem o spoconej, pryszczatej twarzy i wyraźnie drżących, żółtobrązowych od nikotyny brudnych palcach. — Przykryłem — mówi pryszczaty. — Nie wygłupiaj się. Kipa — mówi ostro siedzący naprzeciw chłopak o muskularnej szyi, bardzo czarnych włosach i małych, czarnych oczach w smagłej, wesołej twarzy — już zaczynasz swoje numery? Otwarcie w ciemno i znów dubla, i jeszcze go raz? Co, lecisz na duś? Myślisz, że z gardła wyrwiesz, jak ci nie idzie karta? — Czekolada — syczy pryszczaty przypalając łańcuszkowo dygocącymi palcami nowego papierosa od kończącego się niedopałka — jestem ci coś winien? Masz coś u mnie? Nie, prawda? To zamknij japę i graj, a jak nie chcesz grać, to ładuj do kieszeni te parę groszy, coś dziś złapał, i pryskaj. Bez ciebie też się potoczy. A ja gram za swoje pieniądze i wolno mi tak grać, jak mi się podoba, rozumiesz? — Zły skurcz krzywi wargi ciemnego chłopaka. — Nie skacz do mnie z taką mową, Kipa, dobrze? Bo zarobisz w oko, chamie parszywy! Na załapanego z tobą nie siadam, nie przyszedłem ci tu wyrywać tych twoich śmierdzących, szulerskich pieniąchów. — No już, Czekoladka — śmieje się pojednawczo opasły mężczyzna w średnim wieku o świecącej, nalanej twarzy, siedzący na trzecim ręku. — Nie masz racji. Kipa gra za swoją forsę i jego prawo grać, jak chce. Ja wiem, że ty, Czekolada, nie lecisz na te parę złotych, a Kipa leci, bo jest profesjonał i wie, że dziś musi grać na chama. Bo szuflady tu sobie nie zmontuje — śmieje się szeroko, z odcieniem groźby opasły, łyskający złowrogo okiem na chude, giętkie ręce pryszczatego. — Za przytomni ludzie siedzą! — Wszyscy wokoło śmieją się. Kipa też się uśmiecha możliwie najszczerzej, palce latają mu wokół papierosa. — To jasne — mówi Czekolada z ostentacyjną pogardą — z zawodowcem tak już jest. Albo on mnie popruje, albo ja jego. Ale do końca. A szuflady tu nam nie ustawi. Popamiętaj to sobie, Kipuszka — dodaje ze złym uśmiechem w stronę pryszczatego. Pryszczaty wzrusza ramionami. — No, dawaj obrazki — mówi opasły do trzymającego talię czwartego partnera — trochę zawalczymy. — Za ile otworzyłeś, Kipuch? — śmieje się Czekolada. — Za dwadzieścia — mówi zimno Kipa. — Dla mnie czterdzieści — uśmiecha się Czekolada. — Osiemdziesiąt — rzuca miękko Kipa, odsłaniając zepsute, czarne zęby w zadowolonym uśmiechu. Wszyscy milkną, kibice pochylają się nad grającymi. — Kozacka pula — szepcze ktoś z tyłu.

Przed podniesieniem rozdanych pięciu kart Kipa odwraca się i spogląda w górę. Widzi Szaję, kiwa niechętnie głową, ale nie kryje kart przy sobie. Rozsuwa je leciutko, nieznacznie; są to: ósemka pik, król kier, as karo, dziesiątka trefl, król trefl. Po czym zsuwa karty i kładzie je schludnie przed sobą. — Wchodzisz — mówi do opasłego. — Jestem — mówi opasły i rzuca pieniądze na środek stołu. Następna ręka odpada. Czekolada patrzy długo w karty, kładzie je na stole, zapala papierosa i mówi: — Sto sześćdziesiąt w widno. — Kipa odrzuca bez zmrużenia oka.

— I trzysta dla mnie. — Opasły wzdycha ciężko i ociera pot z czoła. — Osiem dych zniszczyłem — mówi cicho i odrzuca karty. — Dobrze — mówi Czekolada — jestem. — Ile? — pyta Czekoladę zmieniający karty. — Zdrów — mówi Czekolada. — Dwie — mówi szybko Kipa: wyrzuca dziesiątkę i ósemkę, zatrzymuje asa z dwoma królami. — Chwalisz się — mówi Kipa do Czekolady. Czekolada namyśla się długo. — Dwadzieścia — mówi wreszcie. — I sto pięćdziesiąt — mówi zimno i sztywno Kipa, nie oglądając zmienionych kart. — Te idiotyczne blefy! — zgrzyta wściekle Czekolada — żebym tak skonał, że on nie ma nawet trójki, ten śmieciarz! Dałem! — wrzeszczy wreszcie, rozrzucając na stole swoje karty — w których są trzy damy i dwie dziewiątki. — Damskiego fula widziałem! — Kipa uśmiecha się nieludzko, zawzięcie, z okrucieństwem opanowanych obsesją samobójców; kładzie drżące, brudne palce na rozrzuconych kartach Czekolady i mówi spokojnie: — Na razie jesteś dobry. Ale spokojnie. Filuję. — Brudne, zażółcone, drżące palce ujmują rogi kart, przesuwają się delikatnie, z czułością, pieszczotliwie po ich powierzchni jak po skórze najdroższej, uwielbianej aż do zatracenia kochanki. Wolno, wolniutko odsłania się król kier za królem treflowym, a dalej spiczasta kreska asa karo. Lekko, leciutko naciskając powierzchnię karty Kipa odsłania swój zakup: Szaja powstrzymuje mimo woli oddech. Za asem karo ciemnieje jakaś wypukła kreseczka: jeszcze chwila i odsłania się as pikowy.

Szaja słyszy łomot własnego serca. Kipa zaciąga się aż do pępka dymem z papierosa i muska ostatnią kartę; cały stół, wiszący wokoło ludzie, opar tytoniu — wszystko martwieje w przestrzeni. Spoza asa pikowego wyłania się najpierw przeczucie, tak podniecające, że opanowany, zimny Szaja ledwie może ustać w miejscu. Nagle jakby powiew sprężonej emocji bije w twarz Szai: nagłym ruchem Kipa wyrzuca karty na stół. — Oczko wyżej — mówi walcząc z drżeniem głosu — ful królewski. — Na końcu wachlarzyka pięciu kart leży na stole brodaty król karo. — Dawaj pieniądze. Czekolada! — krzyczy już teraz Kipa: na twarzy ma nieziemskie uniesienie, nie zależy mu wcale na pieniądzach, upaja go szczęście zwycięskiego hazardu. Wokół słychać rozkrzyczany tumult. — Powinien był czekać do trójki! — Musiał zaczepić! — On nie miał trójki, ten stary łotr! — Dlaczego Kipuch nie czekał do zdrowia?

— Panowie! — rozlega się naraz mocny, choć sepleniący głos i jakaś ręka bije w sam środek stołu, nakrywając pulę — to była duża gra! Ale ja mam dla was większą! — Sie masz, Szaja! — rozlegają się głosy — jakżeś tu wlazł? — Szaja mówi parę minut i wszyscy podrywają się na nogi. Kipa i Czekolada chowają zgodnie pieniądze do kieszeni i naciągają zerwane pośpiesznie z poręczy krzesła marynarki. — Niech cię cholera weźmie — szepcze Kipa do Szai na ucho — podrywasz mi jeleni, ty chamie! — Nie bój nie — uśmiecha się bez — zębnie Szaja — wrócą jutro, tylko z większym sarmakiem. Załapią trochę sary na mieście i wrócą. Zdążysz ich jeszcze obsłużyć.

Mieszkanie rozbrzmiewa muzyką. W największym pokoju dywan zwinięty jest z podłogi i odrzucony pod ścianę. Obok radia stoi prowizorycznie podłączony adapter. Na tapczanie leżą dwa półmiski pełne kanapek z serem, z jajkiem i z kiełbasą. Na stole stoją dwie butelki z najtańszą wódką. Całą przestrzeń wypełniają tańczące pary i muzyka. — Właściwie wszyscy tańczą, z wyjątkiem dwóch czy trzech chłopców, którzy nieustannie piją wódkę.