— Panowie — rzekł chłopak w zielonkawej wiatrówce — sprawa jest ciemna, ale kozacka.
— W gazetach ani słowa — rzekł czarnowłosy chłopak o świeżej cerze i pełnej pieprzyków twarzy. — Zupełnie jak w Chicago. — Co tam Chicago! — rzekł młodziutki blondyn o różowych policzkach. — U nas, w parku Dreszera, znów znaleźli wczoraj rano dwóch załatwionych na klawo. — Dwóch porządnych ludzi? — spytał ironicznie chłopak w zetempowskim krawacie. — Ja tam wiem? Leżeli podobno porządnie i wyglądali przyzwoicie.
— Na leżąco — rzekł chłopak w zetempowskim krawacie.
Rozległ się dzwonek, rozmawiający zeskoczyli z okna i rozbiegli się między ławkami. Do jasnej, widnej klasy wszedł nauczyciel z dziennikiem pod pachą.
— Pół kilo cukru, cztery jajka i płatki owsiane — powiedziała kobieta przy ladzie. — Pani droga, tej milicji to na lekarstwo. — Co, znowu, kochana pani Kowalska? — Ano, znowu, znowu, na Marymonckiej. — Co pani powie, pani Kowalska? — Dziesięć groszy ma pani, to dam całą złotówkę. — Mam, mam, złociutka. A co na Marymonckiej? — Następna pani, kto dalej?… — Octu mi pani da, drożdży i proszku do pieczenia. — Ja to się boję syna puszczać, pani droga! — A ile synek ma? — Dwudziesty szósty mu idzie, ale taki jakiś dziecinny, nikomu nie ustąpi, tylko by się przekomarzał, sprzeczał. — I co na Marymonckiej, pani Kowalska? — Ano przyjechali — skatowali, zmaltretowali i pojechali. — A ilu ich było? — Ze trzydziestu. — Dla mnie pięć kostek maggi, panno Zosiu. — Drobne mi pani da, bo nie będę miała wydać. — A kto ich widział, tych trzydziestu? — Nikt. Przyjechali i pojechali. — I kogo tak? — Orzechoszczaków pani zna? Takie ładne chłopaki, spod siódemki, na Kolektorskiej! — Ładne oni, ładne, ale dobrze, że im ktoś raz dał w kość. Mojego szwagra w zeszłym roku o mało nie zabili, łobuzy. — Ale zawsze stąd dzieci, z Marymontu, pani Błaszczykowa, jak tak można mówić? Milicja się nad nimi ulitowała, że pobite, a pani im źle życzy. — Taka spokojna dzielnica była, ten Marymont, to teraz obce dranie przyjeżdżają i rozrabiają! — Spokojna, spokojna. Że też pani takie głupstwa stroi, pani Kowalska, ładnie spokojna, jak karetka pogotowia osiem razy przyjeżdżała w ostatnim tygodniu.
— Pół ćwiartki masła, panno Zosiu, i musztardę. — Tylko drobne proszę, bo ja sobie z tą resztą nie poradzę.
2
Porucznik MicHal Dziarski stał w oknie swojego biurowego pokoju i patrzał na dachy. Dobrze było stać w taki pochmurny, a przecież jasny, wietrzny poranek i patrzeć na dachy. Z gmachu Komendy Stołecznej MO widać było Arsenał, ulicę Długą, narożnik Bielańskiej i słynną studnię „Grubą Kaśkę” z miedzianym słupkiem i takąż kulą na szczycie. Porucznik Dziarski mało miał wspólnego z teorią architektury, niemniej, patrząc na dachy, odczuwał wyraźnie ich warszawskość. W latach pięćdziesiątych w Warszawie wszyscy znali się choć trochę na architekturze, tak jak w swoim czasie na Alasce wszyscy znali się na poszukiwaniu złota. Architektura stanowiła główne zainteresowanie niemal wszystkich w tym mieście.
Porucznik MicHal Dziarski był szczupłym, niewysokim, nieco chuderlawym mężczyzną. Miał drobną, ściągłą twarz z ciemnym wąsikiem i bystre, przenikliwe oczy. Ostatecznie — mógł, z powodzeniem nie zwracać niczyjej uwagi: niechętne, agresywne spojrzenie jest spojrzeniem typowym w Warszawie. Brązowa welwetowa marynarka z domu towarowego i najprzeciętniejszy krawat sprawiały, że noszący je człowiek mógł długo pozostawać nie zauważonym w miejscach publicznych. Nie była to cecha zamierzona ani wystudiowana, należy jednak przypuszczać, iż porucznik Dziarski nie był z tej właściwości niezadowolony.
Dziarski odwrócił się i powędrował do biurka. Pokój był duży, dokładnie sprzątnięty, pustawy. Prócz biurka stał w nim stolik i trzy niewygodne krzesła; za biurkiem na mniejszym stoliczku stały cztery aparaty telefoniczne, na ścianie wisiał duży plan Warszawy. Biurko było proste i oprócz wyschniętego kałamarza, pudełka papierosów i zapałek nie leżało na nim nic.
Rozległo się pukanie i do pokoju wszedł pleczysty starszy sierżant w mundurze, o grubo ciosanej, chłopskiej twarzy; pod pachą trzymał kartonową teczkę. Sprężył się służbiście. — Dzień dobry, sierżancie Maciejak — rzekł Dziarski. — Coś nowego? — Melduję, obywatelu poruczniku, że skończyłem — rzekł Maciejak. — Coście — skończyli? — Mój system, obywatelu poruczniku. — Dziarski uśmiechnął się nieznacznie. — Pokażcie — rzekł.
Maciejak położył przed Dziarskim różową, kartonową teczkę i stanął obok. Na teczce widniał staranie wykaligrafowany napis: „Alarmowy system nieporządków. Projekt przedłożony opracował st. sierżant Maciejak”. Dziarski otworzył teczkę: były tam schludnie, pedantycznie poszeregowane wykresy i tabele, gmatwanina czerwonych, zielonych i niebieskich linii, tytuły: „Sygnalizacja bójek”, „Sieć alarmowa awantur ulicznych”, „Ewidencja zaczepek, wyzwisk i zakłóceń spokoju publicznego”, „Środki prewencyjne przeciw zamroczonym alkoholem”. Dziarski przeglądał uważnie, tłumiąc uśmiech. „Cenne jest to — pomyślał — że Maciejak łączy w sobie zapał w walce o słuszną sprawę ze skłonnością do solidnego szufladowania. Nie odtrącajmy klasyfikatorów, dość jest i tak improwizacji w naszej pracy”.
— Niezłe — rzekł Dziarski — tylko mało realne. Przynajmniej na razie, sierżancie Maciejak. — Dlaczego, obywatelu poruczniku? — Maciejak zasępił się. Dziarski zapalił papierosa. — Siadajcie — powiedział. — Sama zasada waszego systemu jest słuszna, ale chwilowo nie jesteśmy w stanie go zrealizować. — Tak się cieszyłem, kiedy przydzielono mnie do was, obywatelu poruczniku, ja od dawna interesuję się tym zagadnieniem. Wydaje mi się, że to jest ważne, aby ludzie żyli, pracowali i wypoczywali w spokoju. — Cieszę się, że tak myślicie — uśmiechnął się Dziarski. — Mamy przed sobą wielką i trudną kampanię. Ale widzicie, tu trzeba na razie innych metod. Bezkarne zuchwalstwa, które rejestrujemy ostatnio, wymagają innego ujęcia niż system sygnalizacyjny pijackich wykroczeń. To są większe sprawy i trzeba je dobrze zbadać. — Oczywiście — zgodził się Maciejak. — Co obywatel porucznik zleca na dzisiaj? — Przygotujcie zeznania doktora Halskiego i innych lekarzy Pogotowia, dobrze? Aha. proszę stworzyć stały dyżur w Pogotowiu, jeden z naszych ludzi będzie od dziś jeździł wraz z karetką na miejsce każdego zajścia. — Tak jest, obywatelu poruczniku — rzekł Maciejak, wstając. — I jeszcze coś — rzekł Dziarski. — Chciałbym mieć dokładne sprawozdanie z Wydziału Komunikacji Drogowej o zarejestrowanych ostatnio na osoby prywatne angielskich samochodach następujących marek: „Austin”, „Morris” i „Hillmann”. — Tak jest — rzekł Maciejak, notując. Dziarski wstał również.
— Tymczasem, obywatelu sierżancie. — powiedział z uśmiechem.