Выбрать главу

— Ny? — mówi Szaja, podchodząc do niskiego bruneta w wyjętej ze spodni koszuli, majstrującego coś przy radio — jak idzie? — A. Szaja — uśmiecha się brunet — nieszczególnie. Miecio Usypiacz sprowadził trochę świeżego towaru z baru owocowego, ale są, jak widzisz, protesty. Trzeba będzie każdą z oddzielna targować na chatę. Ptaszyny nie chcą pląsać, balecik nie wychodzi, zmarnowana sobota. — Nie jest tak źle — uśmiecha się bezzębnie Szaja, wskazując na rozebraną dziewczynę. — A ta — mówi obojętnie brunet — ta jest z pierwszej transzy. Sam Hrabia ją sprowadzał. Dostały dużą narkozę, coś chyba z pół litra czerwonej na łeb. To, jak widzisz, działa. A w ogóle Hrabia jest bez pudla. Wiesz. Szaja, jak on te dziewczyny mota? „U mnie w domu. — taką mowę im wstawia, rozumiesz — usiądziemy przy kominku. Stara broń na ścianach, świece, nastrój, mały, podręczny bar”. Siksa leci jak w dym na ten bar i na ten kominek, wyobraża sobie nie wiem co, coś dużego, a tu. — brunet zatacza ręką wokoło — rzygać się chce! — Co ci się nie podoba? — rozlega się pięknie modulowany głos za brunetem i przed Szają staje wysoki, szczupły mężczyzna o młodej, lecz zdartej twarzy, z której — wystaje ogromny, fascynująco wypukły nos; po obu stronach nosa lśnią małe, rozbiegane, inteligentne oczka. — Sie masz. Hrabia — mówi Szaja. — Serwus. Szaja — mówi Hrabia, zapinając sztywnym, wytwornym gestem tandetną, niemiłosiernie brudną i wyświeconą marynarkę i poprawiając pretensjonalnym, pseudowykwintnym ruchem brzydki, wytłuszczony i wystrzępiony krawat. — Co, balecisko ci nie wychodzi? — śmieje się Szaja. — Swoje zrobiłem — wzrusza ramionami Hrabia — ptaszyny im dałem, wódkę przynieśli, lokal jest, a że nie potrafią, patafiany, dziewczyn rozbierać, to już nie moja wina. Cizie same im z majtek nie wyskoczą. Zresztą. — Hrabia uśmiecha się — ja jestem ustawiony na noc. — Odwraca się, przyciąga ramieniem młodego, ślicznego chłopca o świeżej cerze i nie domytych rękach, zupełnie pijanego, który klęczał dotąd przy odsłoniętym udzie siedzącej na poręczy, półrozebranej dziewczyny; chłopak ma błędne oczy, zaślinione mdłościami usta, spieczone wargi. — Dudusiu — mówi czule Hrabia — nie pij tyle, proszę cię. — i całuje go namiętnie w kark i w usta.

— Dosyć tego! — woła Szaja i jednym skokiem staje na tapczanie. — Chłopaki! — krzyczy i wszyscy odwracają się ku niemu. Szaja mówi i po chwili niemal wszyscy mężczyźni wstają, naciągają koszule, dopinają spodnie, kładą marynarki. Muskularny facet pochyla się nad rozebraną dziewczyną, rozwaloną teraz, w szerokim, płytkim fotelu. — Zaraz wracam — mówi i dodaje, grożąc jej palcem; — a ty nie waż mi się ubierać. Bo zarobisz w ryło i będzie płacz.

Na MDM-ie idzie szeroką ławą dziesięciu wyrostków w kolorowych koszulkach, tarasując cały chodnik. Na skraju chodnika przystaje zielona, odrapana skoda i Szaja wyskakuje na trotuar.

— Hofta! — krzyczy: falanga wyrostków łamie się i otacza go natychmiast. Szaja mówi coś szybko, następnie wyjmuje sto złotych i daje jednemu z nich. — A to na kolację, żebyście nie byli głodni — mówi, wskakując z powrotem do auta i rusza z miejsca. — Co kupujemy? — pyta trzymający banknot. — Gołdę! — krzyczy któryś. — Nie! — woła inny — idziemy coś zjeść! — Racja — rozlegają się głosy i po chwili, pchając się jeden przez drugiego, wtłaczają się do baru mlecznego, rozłamując kolejkę do kasy, krzyczą, wymyślają, wzbudzając zażenowanie wśród gości i przerażenie na twarzach dziewcząt z obsługi. Tuż przy kasie stoi rosły żołnierz z Marynarki Wojennej. Jeden z wyrostków usiłuje wepchnąć się przed niego. Marynarzowi nabrzmiewa żyła na smagłej szyi sterczącej krzepko z otwartego kołnierza munduru. Jednym szarpnięciem silnej dłoni wyrywa wyrostka sprzed kasy i ciska go na przeciwległą ścianę. — Żebyś się nauczył porządku, szczeniaku — mówi spokojnie marynarz. Chłopaki milkną, uspokajają się, kupią się w grupkę, szepczą coś między sobą i wychodzą z baru mlecznego. — Jak nam nie pozwalają jeść — mruczy z urazą trzymający forsę — to idź. Felek, kup dwa razy po pół! — Felek bierze banknot, w dwóch skokach przesadza jezdnię, wpada do sklepu spółdzielczego obok kina „Polonia” i po chwili wraca z wódką. Chłopcy wchodzą w cień prześwitowej bramy obok baru mlecznego; dwa mocne uderzenia nasadą dłoni w dno butelki, korki lecą w powietrze i szyjki półlitrówek szybko przechylają się do ust. Po chwili butelki wędrują w kąt, słychać brzęk tłuczonego szkła. Z baru mlecznego wychodzi młody marynarz. Dziesięć kocich postaci otacza go błyskawicznie na środku ludnej, centralnej arterii miasta, w pełni wielkomiejskich świateł wczesnego wieczoru; w kilka sekund później rosły marynarz leży na bruku, na nim siedzi jeden z wyrostków i kuje pięściami w twarz, reszta chłopaków pokrywa szczelną, zajadłą kopaniną rozciągnięty korpus w mundurze. Głowa marynarza bije za każdym uderzeniem głucho o bruk, otwarte oczy mętnieją. Po kilku sekundach falanga wyrostków rozpryskuje się z wrzaskiem na strony. — Dobry trening przed jutrem — dyszy ciężko ten, który bił, biegnąc obok tego, który trzymał pieniądze.

Teren jest ogrodzony drewnianymi opłotkami z nie heblowanych żerdzi, zbitych w małe romby. Wprost z ulicy prowadzi brama: tandetnie wystrugane z desek i pomalowane na biało dwa słupki mają imitować kolumny, nad słupkami piętrzy się jakieś zwieńczenie z przyciętych na kształt prymitywnej zorzy patyków. Pomiędzy słupami rozciągnięty jest czerwony transparent z napisem „Przodownicy pracy dumą narodu!”, o dość sfatygowanym po licznych deszczach i słotach wyglądzie. Za bramą ciągną się rzędy nowych, pachnących świeżym drzewem i farbą baraków. Z położonego w głębi baraku dobiegają dźwięki orkiestry tanecznej.

Przed bramą w świetle rzadkich lamp ulicznych stoi grupka młodzieńców. — Stasiek, idziemy? — mówi niski, barczysty chłopak w kanciastej marynarce. — Idziemy — mówi równie krępy pękaty i kanciasty Stasiek — jak nas wpuszczą. — Muszą wpuścić — mówi trzeci — zabawa ludowa, a my lud. A jak nie, to na siłę. Na szum. — Tańczyć to mi się nie chce — krzywi się wahająco Stasiek. — Kto idzie tańczyć? — mówi z lekceważeniem trzeci. — Idzie się na zgrywę. Na krawaty. — Na krawaty! — ożywia się Stasiek — w deseczkę! Idziemy.

Przekraczają bramę; nad omurowanym cegłą wejściem do centralnego baraku świeci się w gołym murze żarówka. Poniżej tkwi tablica z napisem: „Świetlica Hotelu Robotniczego Zjednoczenia Budowlanego ZBW-7”. Mijają czytelnię o stolikach zarzuconych czasopismami, broszurami i szachownicami. W korytarzach i w czytelni kręci się mnóstwo ludzi ubranych odświętnie, lecz prosto, rozochocone pary droczą się głośno. Trzech młodzieńców przystaje na progu głównej sali: jest tu duszno i kolorowo, na suficie krzyżują się sznury, z których zwisają strzępy różnobarwnej bibuły, marszczona, jaskrawa krepa spowija żarówki, girlandy i łańcuchy z glansowanego papieru zdobią okna, w kątach wiszą oplecione serpentynami lampiony. Na małym podium gra orkiestra, złożona z twardo grzmiącej perkusji, z leniwego pianina, nad którym kiwa się znudzony pianista, z rozlewnego akordeonu i niezmordowanego saksofonu. Właśnie grają tango „Jak smutno mi bez ciebie.”, zaś skończywszy rżną od razu i zapamiętale „Czerwony autobus” i zaraz potem „Wesoły pociąg”. Twarze tańczących mężczyzn i kobiet lśnią potem i żywiołową radością, dziewczęta są mocno i tandetnie szminkowane, czym psują jedynie naturalny urok swych jędrnych policzków, większość mężczyzn ma oblicza kwadratowe o grubych, perkatych nosach, nacechowane specyficznym wyrazem chłopskiej, zaczepnej przebiegłości, która właśnie przeradza się w wielkomiejskie cwaniactwo. Ubrani są w tanie garnitury z domów towarowych, noszą za szerokie, niezgrabne spodnie i zbyt duże, błyszcząco wyczyszczone buty. Ponieważ zabawa jest bezalkoholowa, przeto u każdego z panów łatwo można dostrzec podejrzane spęcznienie marynarki na piersiach lub w okolicy tylnej kieszeni spodni.