— Trzeba się zaprawić — mówi Stasiek. Cała trójka rusza w stronę stołu na stojakach, pokrytego papierowymi serwetkami, na którym stoją talerze z baleronem, serem, salcesonem i śledziem. Bateria butelek z bułgarskimi i krajowymi winami oraz flaszki owocowego wermutu otaczają ze wszech stron jedzenie. — Niech pani leje — mówi Stasiek do starszej kobiety w białym fartuchu, wskazując na butelkę z czerwonym winem. Bufetowa sięga po kieliszki. — Nie — krzywi się drugi z młodzieńców i wskazuje palcem na szklanki od herbaty. Bufetowa uśmiecha się i nalewa wino do szklanek, młodzieńcy odpijają połowę, po czym jeden z nich wyjmuje z kieszeni butelkę wódki, odbija bez żenady korek i dolewa wódkę do wina. — Obywatelu — mówi ostro bufetowa — tu wódki nie wolno! — Właśnie dlatego — mówi spokojnie — pękaty chłopak — trzeba ją szybko wypić, zniszczyć i wont z nią. — Powoli opróżnia butelkę i rzuca ostentacyjnie do oddalonego o parę kroków kosza do śmieci: z kosza dochodzi brzęk szkła, widocznie przyjmuje on podobną przesyłkę nie po raz pierwszy tego wieczoru. Młodzieńcy wychylają szybko szklanki z różowym płynem, po czym przecierają załzawione oczy: nieudolnie zmieszany alkohol ma piorunujący wpływ na świadomość. — Krawaty! — woła Stasiek i wyjmuje z kieszeni czarny, wąski, podłużny przedmiot. — Kolego — zatrzymuje przechodzącego obok, obcego faceta — co chcecie za ten krawat? — Szybkim gestem wyciąga facetowi krawat z marynarki. Facet ma rozbawioną, czerwoną twarz, która poważnieje, ściąga się natychmiast w wyraz obrazy i zakłopotania. — Obywatelu — zaczyna facet — jak tak można! — Czarny przedmiocik trzepocze w ręku Staśka, odsłaniając stalowe ostrze brzytwy — jeden krótki gest i obcięty krawat wędruje do jego kieszeni. Dwaj flankujący Staśka młodzieńcy wybuchają śmiechem. Facet blednie. — Kazecki numer! — zachłystuje się jeden z nich. — Pamiętasz ten fajerwerk z drzewem w parku Skaryszewskim? — woła drugi. — To był numer! — Bufetowa krzyczy: — Niech pan idzie po porządkowych! — Blady facet jest kompletnie oszołomiony, opiera się ciężko o bufet, nie może wydobyć z siebie głosu. Trzej młodzieńcy wbijają się w tłum: są już teraz mocno zamroczeni alkoholem, który z sekundy na sekundę przyćmiewa im świadomość i odbiera kontrolę ruchów. — Stasiek — krzyczy jeden z nich — tam! — wskazuje ręką przed siebie na krzepkiego młodego robotnika w tanim, wzorzystym, rzucającym się w oczy krawacie, zdobnym w krzycząco jaskrawe kwadraty, elipsy, palmy, liście i kwiaty. Stasiek rusza bez chwili wahania we wskazanym kierunku. — Ty — mówi do młodego robotnika — daj ten krawat! — Młody robotnik jest lekko podchmielony, wesoły, nie bierze zaczepki na serio. — Coś ty, kołowaty? — śmieje się i odpycha lekko Staśka dłońmi wielkimi jak bochny. Stasiek napiera bliżej, chwyta za krawat, ostrzem brzytwy przecina powietrze. Cięcie wymierzone w krawat, lecz skrzywiony przez alkoholowe zamroczenie gest mija się z celem i brzytwa tnie na ukos młodą, spoconą twarz robotnika, wrzyna się głęboko w czoło, oczy, w ciało na szczękach. Na ułamek sekundy zawisa cisza, widać biegnące szybko po rozpłatanej twarzy nieszczęście i gęsta maź krwi chlusta wokoło. W tej samej sekundzie trzej barczyści młodzieńcy bledną i trzeźwieją. Z siłą ogarniętych szałem bawołów wbijają się w potworne zamieszanie, przewracają jakieś dziewczyny, pędzą barakowym korytarzem, wypadają ze świetlicy wprost na źle oświetloną ulicę. I biegną przed siebie, dysząc ciężko, pędzą nieustępliwie, jak najdalej, nie wiadomo dokąd. Na jednej z przecznic zastawia ich zielona, odrapana, rozklekotana skoda, zza szyby wysuwa się bezzębny uśmiech Szai. — Stasiek! — woła Szaja i biegnący zatrzymuje się nieprzytomnie, dysząc ze świstem. — W złym kierunku prujecie! — woła Szaja — tam! — wskazuje palcem kierunek — róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej! O dziesiątej! — Po czym bez słowa odjeżdża. Trzej młodzieńcy poprawiają na sobie ubrania, ocierają pot z twarzy i ruszają szybkim krokiem we wskazanym przez Szaję kierunku. Po chwili przechodzą w bieg, w coraz szybszy bieg. Sami nie wiedzą, dlaczego biegną, bo przecież czasu mają jeszcze sporo, a nikt ich nie goni.
W „Paradisie” zabawa osiąga punkt kulminacyjny. Szaja stoi na okrągłym balkonie i spogląda w krater parkietu: pod nim kłębią się pary w zapamiętałej rumbie, wstrząsając głowami, o twarzach rozdartych pijackim śmiechem lub ściętych namiastkowym, dancingowym erotyzmem.
— Rumba negra. Ruuumba ncegra! — drze się perkusista szalejącej orkiestry, która temperamentem pokrywa nieumiejętność grania; perkusista dostał przed chwilą pięćdziesiąt złotych od pijanego szofera i daje mu w zamian za to surogat kubańsko-antylskich rytmów, wywijając kulistymi karaibskimi grzechotkami. Obok Szai jakiś kompletnie pijany facet w rozdartej marynarce leje z góry jasne piwo na tańczących. Nikt na to nie zwraca najmniejszej uwagi, z wyjątkiem jakiejś opętanej rumbą dziewczyny, która zadziera w zapamiętaniu co chwila głowę do góry i wrzeszczy do lejącego: — Prysznic! Prysznic! Proszę o oranżadę!
Szaja schodzi wąskimi schodami wśród luster: na dole w ciasnym barze, na tle kolorowych etykietek miętowego likieru, win i słodkich wódek, narasta awantura. Nikt nic nie wie, o co chodzi, ale wszyscy są pewni, że zaraz się zacznie, w powietrzu wisi nieuchronna konieczność bicia się. Podstarzała barmanka o farbowanych henną włosach i krwawo umalowanych wargach rozgląda się z niepokojem wokoło. Szaja szepcze coś na ucho najbliżej stojącemu chłopakowi, ten kiwa głową i rusza w głąb sali; pochyla się nad jakaś lożą, skąd dochodzą przepite głosy kobiece. Z loży podnoszą się dwaj mężczyźni i naciągają marynarki. Szaja przystaje przed stolikiem zastawionym licznymi butelkami po wódce i mnóstwem flaszek z wodą sodową: mówi coś i trzej mocno pijani faceci podnoszą się chwiejnie, lecz natychmiast jeden z nich woła głośno i bełkotliwie: — Rachunek! Panie ober! Ale już, bo mi się bardzo spieszy! — Szaja wraca do baru i coś cicho mówi siedzącemu na krzesełku chłopakowi o byczym karku: chłopak siedzi z uniesionymi w górę barkami wokół pochylonej głowy i stanowi jedną z sił napędowych gotującej się rozróbki. Po słowach Szai spluwa obficie na podłogę, wstaje, rzuca pieniądze na kontuar i wychodzi. Na salę wchodzi właśnie towarzystwo złożone z trzech ładnych, wyzywających dziewczyn i dwóch niskich, krzepkich blondynów w samodziałowych marynarkach. Szaja łapie jednego z blondynów za rękaw i odciąga na bok. Blondyn przygryza wargi w namyśle, gładzi oburącz włosy i mówi do swego towarzysza: — Lutek, idziemy — po czym dodaje w stronę dziewcząt: — No, Hahisia, tymczasem… Panujcie się, siostry, dalej same. Dziś wieczór my z Lutkiem urywamy się. Nie ma rady. — Zawracają na pięcie i idą ku schodom, dziewczęta pozostają same, oniemiałe ze zdumienia i ze złości. Szaja raz leszcze omiata spojrzeniem salę i wychodzi. Hebanowowłosa barmanka oddycha z ulgą: jej długoletnie doświadczenie i wyrobiony instynkt mówią jej, że awantura jakoś wypłynęła z baru; nie wie tylko, co to wszystko ma znaczyć, i bardzo ją ta niewiedza męczy.