Jadąc wolno obdartą skodą w stronę Alei Jerozolimskich Szaja mija grupki mężczyzn, podążających w tę samą stronę. „Wygruziło się ładne parę sztuk” — myśli z satysfakcją i zapala papierosa jak po ciężkiej pracy.
— Będą! — krzyknął Kruszyna, podbiegając do hamującego humbera i pakując głowę w okienko — będą, panie prezesie! Cepurski obiecał! Aleśmy się naharowali, zanim znaleźliśmy wszystko do tych biletów! Pół dnia się z nim kołowałem. A jak się stawiał!
— Siadaj — rzekł Merynos, otwierając drzwiczki — jedziemy.
Kruszyna wsiadł, odetchnął ciężko i zapalił papierosa. W ulicznych światłach wieczoru twarz lśniła mu potem. Był nie ogolony, krawat miał rozluźniony przy zmiętym, nieświeżym kołnierzyku przepoconej koszuli, sine cienie zmęczenia ciemniały mu w oczodołach i wokół złamanego nosa. Ostatnie dwa dni odbiły się — ciężko na wyglądzie Roberta Kruszyny. Merynos przypatrywał mu się chwilę spod oka. — Musisz trochę odpocząć, Bobuś — rzekł serdecznie. Fala ciepła rozlała się w piersi Kruszyny: te słowa przyjaznej troskliwości były mu najlepszą nagrodą za oddanie i wierność. „Czy aby wytrzyma? — myślał zimno Merynos — naprawdę potrzebny jest dopiero na jutro”.
Oliwkowy humber zahamował obok nowego gmachu PKO na Sienkiewicza. Kruszyna wysiadł, za nim Merynos, zamykając starannie auto. Przeszli Marszałkowską na skraju największego placu w Europie do rogu Moniuszki: wokół rozciągała się ogromna przestrzeń pełna sygnałów ostrzegawczych, niebieskich i czerwonych, oraz jaskrawych lamp w głębi, przy których nocne zmiany układały asfaltową nawierzchnię wokół wielkiego wieżowca, odbijającego niebieskawo światła wieczoru swą kremową okładziną. Ulica Moniuszki była krótka, zabita parkanami z desek wokół ostatnich ruin, przeznaczonych do rozbiórki: ogromne siedziby banków, instytucji oszczędnościowych i towarzystw ubezpieczeniowych, czarne, wysokie, masywne, wznosiły tu swoje wypalone ściany za przesadnie ciężkimi kolumnadami. Lada dzień miały zniknąć, i ustępując planowej odbudowie, jak resztki symbolów finansowej potęgi z przedwczoraj. Był to jeden z ostatnich rezerwatów mroku i cienia wśród wielkomiejskiej, rozświetlonej płaszczyzny największego placu w Europie.
Merynos kopnął krzywo wiszącą furtkę i wszedł w chaos rozgruzowanego terenu. Przechylił przegub z zegarkiem ku smudze światła, dochodzącej z ulicy: było dziesięć po dziesiątej. — Tu pusto — zaniepokoił się Kruszyna — czyżby Szaja nawalił? — Na pewno wchodzili od tamtej strony — mruknął spokojnie Merynos. Wskazał palcem na skłębioną masę żelbetonowego gmachu
0 rozdartych ścianach: wielkie, puste betonowe kondygnacje, wsparte cementowymi słupami, przeświecały granatowym niebem na wysokich piętrach, potężne, zardzewiałe szyny żelazne stropów, stalowe belki i gmatwanina prętów zbrojeniowych wiązań mieszały się w niesamowitych układach zniszczenia. Merynos ruszył szybko przez gruzowisko w stronę ruin, minął nastrzępioną oberwanymi stropami przestrzeń, która ongiś była wielkim westybulem, i odnalazł szerokie, spękane, zaśmiecone cegłami schody, prowadzące w dół, do podziemia. Z dołu dochodziła głucha, zbita wrzawa licznych głosów. Merynos zwolnił kroku, zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko i odrzucił świeżo zapalonego papierosa w bok. Po czym zszedł schodami na dół.
Ogromna hała przedstawiała obraz kompletnej dewastacji; niegdyś marmurowe ściany złupane były w proch lub spękane i wgięte, zwalony sufit rozwierał się nad głowami w wyrwy, z których zwisały obrywy muru porosłe kosodrzewiną zbrojeniowych prętów lub sterczały dziwacznie powyginane wiązania żelazne, w podłodze ziały głębokie, obszerne leje, odsłaniające jeszcze niższe kondygnacje, pełne spalonego szmelcu urządzeń hydraulicznych. W lejach, wyrwach, dziurach, na załomach ściennych, na żelaznych belkach i szynach, w szczelinach muru, na usypiskach cegieł i kupach szmelcowego żelastwa, na porosłych dziką trawą zwałach gruzów, wśród zardzewiałych zbrojeń, w spękanych stropach i na spalonych balustradach siedzieli ludzie. Kto dał im dziesiątki świeczek, jakie trzymali w dłoniach — czy pomyślał o tych świeczkach Szaja, czy znalazły się one na zasadzie owej spontanicznej, praktycznej wynalazczości — tego Merynos nie wiedział. Dość, że migotliwe płomyki świeczek kładły tysiące ulotnych cieni i blasków na chude i grube, kanciaste i nalane, lśniące ciepłem majowego wieczoru twarze, na ciemne i jasne, błyszczące brylantyną włosy, rysowały kontury oprychówek i beretów na głowach, zapalały ogniki w bezczelnych, zuchwałych, ciemnych i jasnych oczach, wydobywały zarysy długich i krótkich, mocnych, zagiętych i perkatych nosów, odbijały się w białych, zdrowych, drapieżnych zębach, nieciły srebrzyste błyski w podawanych szybko z ręki do ręki butelkach wódki, wzmacniały żarzenie się dziesiątków papierosowych punktów, tlących się w półmrocznej przestrzeni jak czerwonawe, świętojańskie robaczki. Filip Merynos poczuł nowy przypływ optymizmu. — Szefie — posłyszał tuż obok głos Szai — możemy zaczynać? — Odsunął Szaję ramieniem i wystąpił na sam środek hali. Jego barczysta, ogromna sylwetka bez twarzy werżnęła się jak gruby, czarny wykrzyknik we wrzawę stłumionych głosów i wrzawa zaczęła rozpływać się w ciszy. Merynos stał nieruchomo i milczał, a gdy milczenie to skoncentrowało na nim uwagę wszystkich, kiedy stało się gniotące i nieznośne, wzniósł ramię wysoko w górę, zatoczył nim krąg
1 krzyknął:
— Warszawskie chłopaki!
Było coś tak przejmującego w jego krzyku, coś tak trafiającego do serc tych ludzi, oblepiających ruiny wśród ogników świeczek, że cisza stała się czuła, miękka, bezdennie chłonna, zaś Filip Merynos poczuł, że każdy jego wyraz padnie tu jak ziarno w tłustą, rodną glebę. Nikłe echo podziemnych ruin powtarzało sylaby: „.paki, paki, paki!”
— Warszawska hofta! — zawołał Merynos głosem niskim, przytłumionym i żarliwym — jutro jest dzień porachunku! Z pięćdziesięciu tysięcy ludzi, którzy jutro przyjdą na stadion, jeden musi tam zostać! Na ziemi i bez życia! Ma to być człowiek, który wam zatruł życie w tym mieście! Wiecie, kto to jest?
Jak zły warkot przetoczyło się po tłumie słowo. Głuchy harmider narastał ze wszech stron, świeczki drżały w niecierpliwych dłoniach.
— Cisza! — krzyknął głośno Merynos, tłumiąc siłą swego głosu sprężony wybuch nagromadzonej w podziemiu energii. — Cisza, bo nam tu kogoś naprowadzicie. Jeszcze nie skończyłem. Jutro każdy z was dostanie bilet na mecz. To prezent od obywatela Kudłatego!
— Niech żyje Kudłaty! — rozległ się przesiąkły alkoholem, entuzjastycznie pijacki wrzask; jeszcze sekunda i wrzask rozbiegłby się jak pożar po zgromadzonym w jednym, miejscu chruście, gdyby nie Szaja, który jednym skokiem znalazł się przy zapaleńcu: zerwał po drodze czapkę z czyjejś głowy i wpakował ją w rozdarte krzykiem usta.