— Tylko bez manifestacji! — w donośnym głosie Merynosa był gorzki, warszawski humor — jesteśmy w centrum miasta. I chociaż milicja podziękuje nam jutro za wyrządzoną jej przysługę, to teraz wolałbym się z milicją nie kontaktować. Prawda, koledzy?
Roześmiane po cwaniacku: — Tak jest!.. Na pewno!.. Jasne!.. — przeleciało wzdłuż amfilady słuchających.
— Pamiętajcie, panowie — głos Merynosa zabrzmiał ironicznym pochlebstwem, jakże wielbionym przez tych tu ludzi — że społeczeństwo patrzy na was! Macie uwolnić Warszawę od groźnego opryszka i dostaniecie jeszcze za to po bilecie na najciekawszą imprezę sezonu! Będziecie działać zgodnie z prawem i w tym wasza siła! Prawo i słuszność są po waszej stronie, a zatem każdy kamień i każdy metal, jakiego jutro użyjecie; będzie dobry!
Resztki pijackiego bełkotu i wydzierania się, jakie dochodziły z odległych rzędów, stłumione zostały powagą chwili, jaka naraz rozciągnęła swe panowanie nad wszystkimi. Powiało nieodwołalnym, niemożliwym do uniknięcia morderstwem. W tej chwili nie było tu człowieka, który mógłby przypuścić, że ZŁY będzie jeszcze jutro żył. Decyzja, która teraz zapadła, niemożliwa była do uchylenia, zaś wszyscy wierzyli, że nie urodził się jeszcze człowiek, który byłby w stanie wymknąć się wyrokowi wydanemu tu, teraz, w tych ruinach i przy tych świeczkach, jakaś nagła, zaskakująca dyscyplina ujęła warchołów i rozrabiaków w niewidzialne karby. Gardła nabrzmiały dzikim, przedbitewnym krzykiem, rodzącym się w piersiach wraz z wyczuwalnym już w powietrzu zapachem krwi, nikt jednak nie wydał z siebie najcichszego zawołania. Skronie pulsowały, serce łomotało o żebra, wyczuwało się, że nagromadzona tu zapalczywa aprobata musi znaleźć jakieś ujście, jakiś wyraz wobec zakazu krzyku. I naraz — stojący obok Szai niski, szczupły wyrostek o rozpłomienionym spojrzeniu i z rękami w kieszeniach, chłopiec niemal, wyjął olśniewającym swą trafnością ruchem prawą rękę z kieszeni, wzniósł ją wolno do ust, wysunął dwa palce, wsadził je w usta i gwizdnął mocno, długo, przeraźliwie. Przez chwilę w zasnutym dymem papierosowym powietrzu wibrował samotny, przeciągły gwizd, po czym jakieś inne dwa palce przytknięte zostały do ust i drugie pasmo gwizdu splotło się z pierwszym, zaś w sekundę później stropy i mury wypełniły się potężnym, rozdzierającym, wyrywającym trzewia z emocji, sprężonym gwizdaniem. Merynos pochylił głowę jak wzruszony swym sukcesem aktor na scenie, który zapomina o ukłonach. Wtedy też padła pierwsza butelka po wódce: zatoczyła miękki łuk i rozbiła się u stóp Filipa Merynosa w dowód twardego, brutalnego, lecz oczywistego hołdu. Zewsząd zaczęły padać flaszki, ćwiartki i półlitrówki, łagodnie, okrągło, jak bukiety kwiatów przerzucane przez sceniczną rampę, gwizd nasilał się, cichł i znów nasilał w frenetycznym falowaniu, wyrażającym ostateczną gotowość. Wokół Merynosa srebrzyło się coraz więcej szklistej stłuczki. Im więcej butelek lądowało wokoło, tym bardziej gwizd nabierał na dzikości i zapamiętaniu. Stojący w świetlistym otoku wódczanego szkliwa Filip Merynos jak zwycięski toreador na zarzuconej hiszpańskimi kapeluszami arenie poczuł przypływ szczerego wzruszenia. Żegnał się wszak ze swoim światem.
Filip Merynos wszedł do pokoju i Olimpia zamknęła za nim starannie drzwi.
— Tu są bilety na poniedziałkowy samolot — rzekł Merynos. — Lecimy z samego rana, Olimpio.
Rzucił na stół dwa czarno zadrukowane zielone kartoniki, pokryte adnotacjami przy pomocy kopiowego ołówka. Rozejrzał się po dużym pokoju i uśmiechnął się z satysfakcją: pokój wyglądał jak podczas przeprowadzki, zewsząd widniały otwarte szuflady, rozłożone walizy, porozrzucane części garderoby.
— Pakujesz się — stwierdził Merynos z uśmiechem; czuł w tej chwili wielką miłość do Olimpii za tę rzutkość, gotowość, zdecydowanie w działaniu, szybkość w realizacji najbardziej ryzykownych i krańcowych zamierzeń. „Nareszcie kobieta godna mnie” — pomyślał z dumą. Przyciągnął Olimpie ku sobie i pocałował mocno w rozchylone, pachnące doskonałą szminką usta. Perłowy peniuar rozchylił się na piersiach Olimpii, jej silne gibkie ciało przylgnęło miękko i nieustępliwie do postaci Merynosa. Merynosowi drgnęły nozdrza.
— Tak — powiedziała wolno Olimpia — pakuję się. Ale nie wiem, czy z tobą pojadę.
— Jak to? — Merynos zesztywniał z wrażenia — myślałem, że decyzja już zapadła? Zresztą — głos jej nabrał tonów takiego okrucieństwa, że Olimpie przeszył nagły dreszcz. — Zresztą. — powtórzył przeciągle Merynos — ty dużo wiesz, Olimpio. Za dużo na to, aby się cofać. — Twarz pokryła mu się szkarłatnymi cętkami, oczy rozbiegły się złowrogo.
Olimpia przysiadła na tapczanie, w postawie jej była rozpacz. — Filipie — zaczęła — posłuchaj. Ja nie jestem już taka młoda. Nie stać mnie na rozpoczynanie wszystkiego od nowa. Tu mam jakąś własną bazę, stoję na własnych nogach, a za granicą, tam. będę niczym. Wierzę w twoją miłość, to prawda, ale wiesz, w życiu wszystko jest możliwe, wszystko się może zdarzyć. Zostańmy tutaj, wyjdę za ciebie za mąż wbrew wszystkiemu, bez względu na jakiekolwiek okoliczności. Ale zostańmy tu.
— Tego — się nie da zrobić — rzekł Merynos ochrypłym głosem.
— Chyba masz do mnie zaufanie, wierzysz mi? — szeptała Olimpia; jej piękne oczy szukały wzroku Merynosa z zupełnym oddaniem.
— Nie wierzę nikomu — rzekł z trudem Merynos — ale ty mnie nie zdradzisz. Zabiłbym ciebie i siebie.
— Wiem o tym — rzekła prosto Olimpia — nie zdradzę cię. I nie dlatego, że się ciebie boję, tylko dlatego, że mnie naprawdę kochasz, a ja nie potrafię płacić za miłość zdradą.
— Pojedziesz — rzekł Merynos twardo — na pewno pojedziesz. Nie ma o czym mówić.
— Nie wiem — Olimpia potrząsnęła głową; umarła twarz, twarz z niebytu, mignęła w jej wyobraźni; Witold Halski uśmiecHal się swymi jasnymi, kpiącymi oczami. — Nie wiem — powtórzyła Olimpia i ogarnęła wzrokiem swe zasobne, wygodne mieszkanie: z każdego kąta biła zamożność, z każdego kąta wyzierały ku Olimpii oczy Witolda Halskiego. — Zostań tu dzisiaj — szepnęła Olimpia, wstając i przywierając znów całym ciałem do Merynosa — stęskniłam się za tobą. Zostań — wionęła nieśmiało, żarliwie muskając mu wargami ucho.
— Nie — rzekł za głośno Merynos — nie zostanę. Jutro zostanę, jak będzie po wszystkim. Zbyt długo na ciebie czekałem, żeby twój powrót nie był pełnym triumfem. Teraz, tu — wskazał ręką rozgardiasz wokoło — to nie są warunki do święcenia naszego wielkiego święta. Prawdziwe szczęście zacznie się w Kopenhadze, bo nie ma prawdziwego szczęścia w tych rzeczach bez spokoju.
— Masz rację — rzekła prosto Olimpia i ugryzła go leciutko w koniuszek ucha, co oznaczało, że słucha się go, lecz nie przestanie go pożądać. Albowiem Olimpia Szuwar wiedziała dobrze, co wzbudza największą radość w sercu mężczyzny.
Filip Merynos wypuścił Olimpie z objęć i rzekł: — Idę się też pakować — ale nie odchodził. — Olimpio — rzekł po chwili, jakby tonem usprawiedliwienia — jestem po ciężkiej pracy, bardzo zmęczony. — przerwał, lecz w głosie jego i postawie było jakby pragnienie wyznań.
— Coś robił? — spytała cicho Olimpia, nie patrząc nań. Pytanie to było pomocą.
— Pracowałem ciężko — rzekł Merynos ochryple — ustawiałem akcje na jutro. Moi ludzie to najgorsza warszawska żulia, wiesz? Ciężko się z nimi pracuje.
— Żadna praca nie hańbi — rzekła ze sztucznym humorem Olimpia — ale każda praca męczy.