5
Warszawski kurz.
Warszawski kurz i pył lat odbudowy.
Jeden z filozofów obliczył, że warszawiacy wdychali wtedy cztery cegły rocznie. Warszawiacy oddychali budową — nie była to metafora, lecz ciężka, zakurzona, ceglana i pylasta prawda. Trzeba zaś bardzo kochać swe miasto, by odbudowywać je za cenę własnego oddechu. I może dlatego Warszawa z pobojowiska gruzów i ruin stała się znów dawną Warszawą, wieczną Warszawą, tą samą Warszawą — mimo nowych kształtów ulic i konturów domów — że warszawiacy powołali ją do życia, tchnąwszy w jej ceglane ciało swój własny, gorący oddech.
Ranek wstał tego dnia dziwny — brzydki, pochmurny, duszny i wietrzny zarazem. Suchy, gorący wiatr, podrywający tumany ulicznego kurzu, bił w twarze, smagał ostrymi drobinami ceglanego i wapiennego pyłu z budów, oślepiał, zamazywał i zniekształcał perspektywy uliczne, wykrzywiał proporcje. Ogromna rzesza kibiców sportowych zamartwiała się tą pogodą od rana; czyste, puste, niedzielne ulice wyglądały odpychająco i wrogo. Kurz wirował natrętnie i zuchwale na wysokości ludzkich głów, otumaniał, mroczył. W taką pogodę, wśród takiego wichru dzieją się rzeczy straszne, których nie chcą oglądać czerwone, zapylone i zmęczone oczy ludzkie.
A przecież ta wroga, odpychająca aura okazała się zupełnie bezsilna wobec wielkiego, sportowego ewenementu. Od samego rana pociągi dalekobieżne i podmiejskie wyrzucały mi dworcach tłumy pasażerów, w których gestach, słowach, ruchach i spojrzeniach była — przemożna świadomość wyjątkowości dnia i chwili. Rozmowy dotyczyły jednego tematu, ciągle te same wyrazy przewijały się w powietrzu, przy wąskich kontuarach barów mlecznych, przy śniadaniowych stolikach w małych kawiarniach, przy kioskach gazetowych, na przystankach tramwajowych i autobusowych Żoliborza i Ochoty, Targówka i Służewca. Polska — Węgry! Faworyt nadchodzących mistrzostw świata, węgierska jedenastka, w walce z reprezentacją Polski — na warszawskim boisku! Jaki wynik? Jakie szansę? Co będzie miał do powiedzenia słynny nasz prawy łącznik, ile z siebie da polski bramkarz, bezpośredni obrońca honoru tych barw i tych tłumów.
Mecz miał się rozpocząć o wpół do szóstej, lecz gdyby wznieść się nad Warszawą i spojrzeć w dół, na kanały ulic i zbiorniki placów, już od samego rana można było z łatwością zauważyć nieustający ciąg szeregów ludzkich mrówek w jednym i tym samym kierunku. Zewsząd, ze wszech stron ciągnęły pasemka mrówczych karawan ku południowo-wschodniemu krańcowi lewobrzeżnej Warszawy, gdzie zielenił się owal stadionu. Wraz z postępem czasu, gdy wskazówki sunęły ku oznaczonej godzinie, wąziutkie pasemka i strugi grubiały, pęczniały, przeistaczały się w potoki ludzkie, a potem w rwące, stłoczone w kamienistej cembrowinie ulic rzeki. Wielkie imprezy sportowe rozpętują siły nieobliczalne i zagadnienie organizacji tych imprez stanowi jeden z centralnych problemów współczesnej cywilizacji i obyczajowości. Spokojny, flegmatyczny referent Przedsiębiorstwa Handlu Rzepakiem, chuderlawy i cierpiący w życiu codziennym na nerki, zmienia się w drodze na stadion w motoryczną cząstkę sfanatyzowanego tłumu portowych kibiców. Utrzymanie w ryzach takiego tłumu, który w zasadzie niczego złego nie czyni i nie wykracza przeciw prawu, jest zadaniem nie lada, zważywszy, że tłum ten, chociaż zupełnie wyzbyty niecnych intencji, zawiera w sobie olbrzymią, amoralną dynamikę, która w każdej chwili, błędnie z tego tłumu wyzwolona, może stać się dynamiką niszczącą. Z chwilą gdy niewielka, twarda, uszyta z brązowej skóry piłka staje się symbolem, godłem i totemem, w którym zawarty jest ładunek patriotyzmu, pragnienia sukcesu, żądzy wywyższenia się ponad innych, namiętnych tęsknot do zwycięstwa i nabrzmiałego krzykiem podziwu setek tysięcy gardeł — wtedy rozpętują się w duszach ludzkich siły nieprzewidziane, zaś masowość i potęga wyrazu tych sił na trybunach ogromnych stadionów budzi dreszcz przerażenia.
Filip Merynos otworzył oczy i spojrzał na zegarek: dochodziła siódma. Na zsuniętych fotelach chrapał ciężko Lowa Zylbersztajn. Merynos wstał, włożył szlafrok, przeszedł do łazienki, ogolił się, wziął prysznic i nastawił w kuchni wodę na herbatę. Czynił to wszystko spokojnie, nie śpiesząc się, a nawet pogwizdując z cicha. Następnie wydobył z szafy w ścianie ładny, skórzany neseser i opróżnił go z przyborów toaletowych: była to spora, podręczna walizka z drogiej, żółtej skóry. Postawił walizkę na stole, po czym potrząsnął tęgim, zwisającym spod koca ramieniem Lowy. Zylbersztajn poderwał się jak trapiony koszmarami, wystraszony chłopak. — Co jest? — krzyknął. — Nic — uśmiechnął się Merynos — wstawaj. Dzień dobry i do roboty. — W tej chwili zadźwięczał telefon. Merynos podniósł słuchawkę. — To ty, Bobuś? Aha, aha — uśmiechnął się szeroko — przyjeżdżaj tutaj, ale zaraz. — Odłożył słuchawkę i rzucił ziewającemu nerwowo Lowie: — Bilety gotowe. — Lowa wyskoczył sprężyście spod koca.
Po dziesięciu minutach w drzwiach stanął Robert Kruszyna. Był brudny, spocony, zmięty po nie przespanej nocy, lecz pełen ożywienia. — Pakę z biletami zostawiłem w aucie — powiedział.