— Dobra — rzekł Merynos — ładuj się. Robert, pod prysznic — podszedł do szafy i wyjął z niej czystą jedwabną koszulę, zmianę bielizny i świeże skarpetki — i przebieraj się — rzekł rzucając bieliznę Kruszynie — żebyś wyglądał jak człowiek. Dziś niedziela. — Kruszyna uśmiechnął się z wdzięcznością. — I taki mecz — dodał.
Po kwadransie Kruszyna i Zylbersztajn wyświeżeni, o mokrych, przyczesanych włosach, pili na stojąco herbatę. — Macie tę walizkę — powiedział Merynos, podając Lowie walizkę z żółtej skóry — to na forsę. Sprawa jest prosta: bierzecie humbera i jedziecie już teraz na dół, w pobliże stadionu, bo tam zamkną wszystkie dojścia dla ruchu kołowego. Zaparkujecie wóz w tych blokach mieszkalnych na Przemysłowej, wiesz, Robert, tam jest taki prześwit i wjazd dla aut. — Znam — rzekł bez namysłu Kruszyna — wiem bez pudła. Pusto „tam i spokojnie. — To, to — rzekł Merynos skwapliwie — tam zaparkujecie. O miejscu postoju mogą wiedzieć tylko koniki i ludzie z wydziału biletowego. Będą przychodzić po bilety i stamtąd roznosić na miasto. W ten sposób urzędujecie w samym oku cyklonu. Kapujesz, Lowa? — Jasne — rzekł Zylbersztajn. — Cała forsa do tej walizki — rzekł raz jeszcze Merynos. — Liczyć będziemy wieczorem. Aha, Robert, zanim się tam zagnieździcie, odpal Szai z pięćset biletów dla grupy uderzeniowej. I niech Szaja rozstawi swoją hoftę w okolicach placu Grzybowskiego i niech nie daje — nikomu biletów bez cynku ode mnie. Ja tam przyjadę. Zrozumiałeś? Wszystko proste? — Jak drut — rzekł Kruszyna. — Jasne — powtórzył Lowa i wziął walizkę do ręki.
Merynos odprowadził ich do drzwi. — Panie prezesie — rzekł Kruszyna odwracając się nagle — a co będzie z tym facetem? Z tym małym, na górze? No, z tym Drobniakiem? — Nic — uśmiechnął się Merynos — na razie niech tam siedzi. Jutro, jak już będzie po wszystkim, to z nim porozmawiamy. Może uda mi się coś dla niego zrobić. Jak przestanie się stawiać.
Lowa i Kruszyna zbiegli na dół. Merynos wrócił do pokoju i wyjął nową walizkę z pawlacza. Był to czarny kufer lotniczy z drogiej, lśniącej skóry, obszerny i bardzo lekki. Merynos wrzucił doń trochę bielizny, garnitur, przybory toaletowe — Następnie zdjął ze ściany spory obraz: w ścianie jaśniał stalowy zawór wbudowanej kasy ogniotrwałej. Merynos otworzył zawór, wyjął z kasy plik papierów wartościowych i wrzucił je do kufra. Następnie przyniósł ze spiżarni dwie litrowe butelki wódki i włożył je do kufra, między ubranie i bieliznę. Zszedł na dół, wstawił kufer na tylne siedzenie małego wanderera, zatrzasnął za sobą drzwiczki i ruszył ku miastu. Tornado kurzu uderzyło w przednią szybę auta.
Na ulicy wirowały smugi nie zamiecionego brudu i kupki śmieci, kurz wgryzał się w oczy. — Ciągną na stadion — rzekł ZŁY, przecierając osmagane powieki. Spoglądał w perspektywę Alei: zewsząd Ciągnęły strugi ludzkie w jednym i tym samym kierunku. Geniek Śmigło spojrzał na zegarek. — A dopiero wpół do dziesiątej — rzekł z podziwem — siedem godzin będą czekać na takim wietrzysku. Cholerni, fanatycy. — Muszą się już teraz ładować, jak chcą coś dziś widzieć ze stojących miejsc — uśmiechnął się — ze zrozumieniem ZŁY. — Szefie — rzekł Geniek — jak będzie z tą maszyną? Skoczyć po nią?
To w dechę wózek, nowa „Warszawa”, ten kolega mi pożyczy na dzisiaj. A silniczek może się przydać — dokończył znacząco. — Dobra — rzekł ZŁY — skocz po ten wózek, zjedź na dół i zaparkuj go w tych blokach na Przemysłowej. Wiesz, tam są takie prześwity od ulicy. Pusto tam i spokojnie, a blisko stadionu. Niech stoi i czeka. Wstąp po Kompota i przyjedź do Kalodonta. Pójdziemy razem na mecz.
— Chłopaki — rzekł Zylbersztajn do kilku koników w nasuniętych na oczy oprychówkach w bramie obdrapanej kamienicy przy ulicy Mokotowskiej — tu macie po pięćdziesiąt sztuk. Sprzedajecie teraz. — spojrzał na zegarek, dochodziła dziesiąta — po sto złotych od sztuki. Za godzinę czekam na was na placu Zbawiciela, przed kościołem. Kto sprzeda swoje, przyjdzie po nową transzę. Biletów jest od metra, nie oszczędzać, nie certować się, ładować. I pracować na razie w dużym promieniu od głównych dróg na stadion. Tam teraz rozciągają kordony milicji i wojska. Dopiero ostatnie uderzenie zrobimy przy stadionie. Aha, jeszcze to, że baza jest w tych blokach na Przemysłowej, niedaleko stadionu. Taka spokojna, zaciszna uliczka, wiecie gdzie? — Co mamy nie wiedzieć — rzekł ktoś — z Morycem też tam pracowaliśmy. — Dobra — rzekł Zylbersztajn — ta więc baza tam, i to ruchoma. O, ta — dodał wychylając się z bramy i wskazując na stojącego przy trotuarze oliwkowego humbera. Kurzawa runęła im prosto w oczy, które długo przecierali rękawami.
— Maciejak — rzekł porucznik Dziarski — my nic nie mamy wspólnego z organizacją tego meczu. Wobec tego pójdziemy sobie popatrzeć we trójkę z Klusińskim, jako widzowie, dobra? — Z miłą chęcią, panie poruczniku — uśmiechnął się Maciejak — po cywilnemu, prawda? — Oczywiście — rzekł Dziarski — zupełnie niesłużbowo. A więc — spojrzał na zegarek: dochodzi wpół do jedenastej — teraz idę coś zjeść. Umawiamy się o piątej, tu, w biurze. — Weźmiemy citroena i zdążymy na czas. Tylko ta pogoda — zastanowił się, podchodząc do okna — może zepsuć cały mecz, nie?
Nie dochodząc do bramy Filip Merynos spotkał Szaję. — Panie prezesie — rzekł Szaja, zasłaniając uniesionym kołnierzem od marynarki usta przed kurzem — mam tu ludzi. Co z nimi robić? — Ilu masz? — spytał Merynos. — Dużo — uśmiechnął się bezzębnie Szaja — i coraz to ciągną nowi. — Bilety dostałeś od Kruszyny? — Dostałem. — To daj pierwszej setce bilety, niech się walcują w pobliże Alei i Pięknej i niech rozrabiają. Koniki będą mogli lepiej pracować w takim bardaku, rozumiesz? — Rozumiem — uśmiechnął się poufale Szaja — globus to pan ma, panie prezesie — dodał ze szczerym podziwem. Merynos spojrzał na zegarek: zbliżała się jedenasta. — Za godzinę — rzekł — puścisz następne dwieście sztuk, a reszta, ilu by ich było, zaczeka i pójdzie ze mną na ostatnie uderzenie. Ty, Szaja, masz tam stać na cynku i nie ruszać się — wskazał ręką szalet na placu Grzybowskim — pójdziesz razem ze mną. — Dobra — rzekł Szaja. Merynos wszedł w bramę.
Szaja ruszył na ciągnące się za kościołem Wszystkich Świętych gruzowiska: na stosach cegieł i Haldach gruzu, sformowanych przez buldożery, siedziało mnóstwo młodych postaci w bandytkach, drelichowych kurtkach, beretach, kolorowych koszulach. — Chłopaki! — krzyknął Szaja i w mig otoczony został przez całą legię czekających. — Pierwsza wycieczka odchodzi — zawołał Szaja, wyjmując z kieszeni plik biletów i śliniąc palce. Las rąk wyciągnął się łapczywie w jego stronę. — Spokojnie, koledzy, spokojnie — uśmiechnął się Szaja z jakąś lepką chytrością — wprawdzie trafiliście najtańszy punkt sprzedaży biletów na najciekawszą imprezę sezonu, to jednak zupełny gratis mógłby was za bardzo rozpuścić. Po pięć złotych od sztuki, taniej niż dla ZMP, panowie, taryfa ulgowa dla dzieci i młodzieży, ale zgodnie z przepisami. — Zewsząd powiały ku Szai pięciozłotowe papierki, szarpane w drżących palcach przez zakurzony wiatr.
Filip Merynos wszedł na górę i otworzył kluczem drzwi biura. Uderzył go z miejsca widok zamkniętej łazienki. „Czyżby Aniela jeszcze spała? — pomyślał — jak to możliwe?” Otworzył drzwi swojego gabinetu: gabinet wyglądał tak samo jak wczoraj wieczorem, gdy go opuszczał. „Wszystko jedno — pomyślał zdecydowanie — tak czy inaczej, to trzeba załatwić. Chwila słabości może tu za dużo kosztować”. Wyszedł z gabinetu, przeszedł korytarz, skręcił w jego odchodzące pod kątem prostym ramię, otworzył kończące je drzwi z nie heblowanych desek i zszedł po wąskich, skrzypiących niemiłosiernie, połamanych i drewnianych schodach w dół. Odnajdując bez wahania i nieomylnie właściwą drogę wśród lasu przyciesi, belek, wsporników i pali piątego piętra, dotarł do szczelnie obitej tarcicami klitki, przybudowanej do zewnętrznej ściany kamienicy. Przystanął, sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wydobył duży rewolwer o niebieskawym połysku czarnej lufy.