Po czym pewnym ruchem otworzył starannie zamaskowaną klapę w ścianie przybudówki. Snop dziennego światła wdarł się do mrocznego, ciasnego wnętrza. Merynos zbladł, oczy rozbiegły mu się złowrogo — klitka była pusta. Od strony fasady domu jaśniał wyrwany otwór. U dołu sąsiedniej ściany widniał rozłupany w drzazgi kawał deski, ale tego szczegółu Merynos nie zauważył. Oszałamiające zdumienie wypełniło mu mózg. — Uciekł po rynnach? — szepnął białymi wargami. — Co za kozak! Jak on to wyrwał? — Nie mógł odjąć wzroku od fascynującej go dziury w ścianie. Po chwili otrząsnął się, schował rewolwer, pobiegł z powrotem na górę i wpadł do gabinetu. Raz jeszcze omiótł wszystko badającym, przenikliwym spojrzeniem. Wtedy właśnie z korytarza, z łazienki, rozległ się straszny, stłumiony zamkniętymi drzwiami krzyk. — Otworzyć! — krzyczała Aniela — otworzyć! — wyła chrapliwym, przepitym głosem, nabrzmiałym trwogą, miotającym plugawe przekleństwa i bijąc wściekle pięściami w zamknięte drzwi. Merynos skoczył w stronę łazienki, zatrzymał się jednak w pół drogi. Jakby tknięty nagłą myślą podbiegł do biurka i wysunął szufladę — rewolwer Jonasza Drobniaka znikł. Filip Merynos wypadł na korytarz, ale wrócił raz jeszcze, spuścił przełącznik na aparacie telefonicznym i wybiegł ponownie. — Otwórz! Filipie! — Otwórz, prezes! — błagała oszalałym głosem Aniela — Władek! Otwórz, ty draniu! Ja nic nie powiem. Ja nie powiem, że pryskasz, że jedziesz, że samolot, że Szczecin! Władek, wierz mi. ja cię kocham! Ja nawieję! Ja chcę się ratować! Nie daj mi zginąć. — Filip Merynos uśmiechnął się krzywo, przetarł dłonią czoło i wyszedł z lokalu spółdzielni „Woreczek” bez słowa. Zamknął za sobą starannie drzwi od klatki schodowej. — Sicher jest sicher. — szepnął do siebie półgłosem, po czym splunął na próg. Tym samym zamknął za sobą pełen chwały rozdział swego życia i prosił przesądnie swe opiekuńcze, ciemne moce o dalsze łaski.
Szybko zbiegł po schodach, wypadł z bramy i wsiadł do wanderera. Dziwne uczucie osaczenia przysiadło mu na plecach i na karku, aczkolwiek nie miał w tej chwili żadnego powodu do paniki. „Gdzie może być ta wesz w meloniku? — tłukło mu się gorączkowo w głowie — żebym go teraz dostał w ręce!” — zgrzytnął wściekle w bezsensownych marzeniach i zacisnął swe włochate, mięsiste dłonie na kierownicy. Zapuścił motor, przejecHal kilkadziesiąt metrów Próżną w stronę Marszałkowskiej i skręcił w prawo, w zupełnie wyburzoną ulicę Zielną. Samochód zakołysał się na wybojach uprzątniętych gruzowisk i zatrzymał się u stóp wypalonej baszty Cedegrenu — dawnej centrali telefonów. Merynos wysiadł, wyjął z auta czarny, połyskliwy kufer lotniczy z drogiej skóry i ruszył okrężną drogą przez rozbebeszone posesje i place budowy. Po chwili wkroczył od tyłu na podwórze posesji przy ulicy Bagno. Pełno tu było starego złomu szmelcowego, zardzewiałe resztki żelaznych łóżek walały się po kątach wśród zwojów niepotrzebnych, przeżartych pleśnią kabli, resztki starych karoserii samochodowych dogorywały na kikutach błotników. Kurzliwy wicher hulał wśród tego cmentarzyska, zacierając kontury kształtów tumanami rdzawego pyłu. Merynos rozejrzał się na wszystkie strony, pochylając głowę w ochronie przed wichurą: gdyby nie wiatr, byłoby tu martwo i cicho. Dotarł do budy ze starych, ciemnych desek, zdjął kłódkę i znikł za plugawymi drzwiami z napisem: „Spółdzielnia WORECZEK — Magazyny”. W leżącej bez kół, czerwonobrązowej od rdzy karoserii prastarego forda, spoczywającego jak kupka starego żelastwa naprzeciw wejścia do magazynu, rozległ się cichy chichot. Czyjeś czarne, bystre oczy o zaczerwienionych z niewyspania obwódkach rozbłysły z triumfem, czyjś nosowy głos szepnął z najwyższą satysfakcją: — Musiałeś przyjść!
Filip Merynos zbiegł na dół, przedarł się przez pierwszą piwnicę i uchylił ścianę. Rzucił kufer na łóżko, wyjął zeń dwa litry wódki i kopnął drzwi przepierzenia. — Kudłaty! — krzyknął — prezent dla ciebie, ty szmato! — W kącie na smrodliwym barłogu rozległo się chrobotanie słomianego siennika. Merynos rzucił wódkę na barłóg, skąd rozległ się chrapliwy bełkot radości, i zamknął za sobą drzwi przepierzenia na zasuwę, a następnie rozpoczął manipulację przy ścianie piwnicy obok łóżka. Po paru minutach odskoczył jakiś lewarek, wypadła jedna z cegieł i Merynos odsłonił sporą skrytkę w murze piwnicznym. Otworzył na oścież kufer na łóżku i począł doń wrzucać całymi garściami rulony złotych monet, pliki zielonkawych dolarów, mieszki ze złotymi koronami dentystycznymi, biżuterię. Po czym zamknął kufer, wsunął go pod łóżko, wyszedł przez szparę w uchylonej ścianie, którą następnie skrupulatnie zasunął, pobiegł na górę, założył uważnie kłódkę na tęgich drzwiach starej budy, rozejrzał się raz jeszcze wokoło i pobiegł ku małemu wandererowi. Zapuścił motor, lecz nie ruszył z miejsca. „Gdzie może być ta czarna pluskwa, ten Drobniak?” — rozmyślał gorączkowo. Niewielka, ciemna postać w meloniku stawała się dla Merynosa obsesją, czuł ją obok siebie jak zgniłą, dręczącą woń. Puścił wreszcie wściekle sprzęgło i wyjecHal na ulicę.
Z wraka starego forda wygramoliła się ciemna, niewielka postać w meloniku; Jonasz Drobniak przeciągnął szeroko zdrętwiałe kości. — Aaauu — ziewnął rozgłośnie. Spojrzał na zegarek: była za pięć dwunasta. „Blisko dziesięć godzin w tym pudle” — pomyślał o wnętrzu szmelcowego forda i spojrzał nań z gorzką odrazą. Przeciągnął dłonią po piekących od kurzu oczach. „Walizkę zostawił na dole — przypomniał sobie — piękny kuferek, lotniczy”. Odetchnął głęboko, podszedł do zamkniętych na kłódkę drzwi, wyjął pęk stalowych drutów z kieszeni, obejrzał się za siebie i uśmiechnął się z zadowoleniem. Cieszył się z wichru, podrywającego wokół niego brudną zasłonę. Kłódka puściła od razu.
Szpital pełen był odwiedzających, ubranych odświętnie, jak to w niedzielę. — Najmocniej przepraszam — powiedziała piękna, wytwornie odziana pani, zatrzymując niską, przysadzistą i pyzatą pielęgniarkę — czy siostra poznaje mnie? — Poznaję — uśmiechnęła się siostra Leokadia — pani odwiedzała doktora Halskiego. — Właśnie — rzekła ze sztucznym uśmiechem Olimpia — chciałam się o niego dowiedzieć. Co się z nim stało? — Nic — powiedziała uprzejmie siostra Leokadia — telefonował do nas wczoraj. Twierdzi, że miał ważną sprawę do załatwienia, że musiał natychmiast opuścić szpital, że czuje się już lepiej i bardzo dziękuje za opiekę. — To wszystko? — spytała Olimpia, uśmiechając się z najbardziej obojętną pobłażliwością, na jaką stać jest człowieka w chwili, gdy morduje własnoręcznie swe najsłodsze marzenia i najpromienniejsze nadzieje. — To wszystko — powiedziała pielęgniarka i dodała: — Bardzo panią przepraszam, ale śpieszę się na opatrunek.
Olimpia Szuwar wyszła na ulicę. Trąba powietrzna wzbijała kurz uliczny na wysokość słupów oświetleniowych, szarpała siecią trakcyjną pojazdów elektrycznych, dęła z gwizdem wzdłuż murów. Taksówki nie widać było nigdzie. Chyląc głowę i zasłaniając rozpalone oczy Olimpia dotarła pieszo do domu: letnia sukienka wyglądała jak osmagana brudnym piaskiem. W dużym pokoju panował jeszcze większy nieporządek niż wczoraj: walizy stały otworem wśród porozrzucanej odzieży, obuwia, bielizny. Szuflad nikt nie wsunął z powrotem do szaf. Olimpia rzuciła się na nie posłany po nocy tapczan i wtuliła głowę w poduszkę. Po chwili przewróciła się na wznak i powiedziała głośno do siebie samej: — Olimpio, nie jedziesz! To szaleństwo! Pomyśl chłodno i rozsądnie. Nie masz tam czego szukać. — I nagle, po raz chyba setny w ciągu tej doby, rozpłakała się. Gryząc wściekle mokrą chusteczkę powtarzała przez łzy: — Zostać w tym samym mieście, gdzie on?… Chodzić tymi samymi ulicami, którymi codziennie on z nią chodzi? A tam. nowe życie. Chociaż z Filipem, ale nowe, inne. — Po chwili łzy wyschły równie nagle, jak się zjawiły. — Nie — rzekła twardo i głośno — dość tego sentymentalizowania, mazania się. Widocznie się starzeję. Nie jadę! Jak jest, tak jest, ale dzięki Bogu z głodu nie umieram. Niedoczekanie, żeby jeden przystojny blondyn miał mi zniszczyć to wszystko, co zdobyłam długoletnią, ciężką pracą.. — Wstała z tapczanu, zaczęła wyjmować ubrania z waliz i odwieszać je do szafy.